Wczoraj rano niespodziewanie zadzwonił do mnie R.K. Przyjechał na kilka dni Wrocławia spotkać się i pożegnać ze swoimi znajomymi z teatru. Za kilka dni leci do Nowego Jorku zagrać kilka przedstawień w jakiejś sztuce – chce wyrwać się od tego co ma tutaj, a raczej czego nie ma… Przy kawie zrelacjonował mi ze szczegółami kilkanaście miesięcy swojego życia, pobyt w LA, NYC, nagrodę w konkursie, przeprowadzkę do stolicy, oraz jak on to robi tyle, że w wersji z chłopakami. W przypływie entuzjazmu dałem mu się wyciągnąć na wyjście wieczorem do MANIANY, z nim i jakimiś mniej lub bardziej znanymi koleżankami z branży.
Właściciel MANIANY nieudolnie próbuje naśladować styl warszawki wprowadzając wejście tylko za okazaniem karty klubowej.
(Gdyby dawali tam trufle i serwowali szampana może i bym zabiegał o członkostwo w takim przybytku, ale to co zobaczyłem w środku jest mocno byle jakie).
Jako że spotkanie odbywało się w gronie artystycznym nie mogło zabraknąć obecności P.S, którego starałem się nie dostrzegać – co było dość trudne bo przytyło się koledze i to bardzo. Humoru mi popsuć jednak nie zdołał, nie rozmawiałem z nim za wiele, starałem się zachowywać tak jakbym był ponad bylejakością naszej znajomości.
Spotkałem kilku swoich znajomych i chyba tylko dzięki temu wieczoru nie mogę uznać za kompletną klapę.
Miałem też okazję poznać jedną znaną wrocławską aktorkę i gdybym był nadpobudliwym nastolatkiem mógłbym trąbić wszem i wobec że pilnowałem jej torebki jak była w wc puszczać pawia…
Życie od knajpy do knajpy, w markowych ciuchach, drogich bajerach, w towarzystwie pseudo znajomych jest nie dla mnie – po raz kolejny tylko się o tym przekonałem.
A przed chwilą odezwał się do mnie A.…
