Jeszcze na kilka dni przed przylotem do stolicy Chin nie mieliśmy zorganizowanego ani lokalnego biura podróży ani przewodnika, który mógłby się nami zająć. Od kilku dni pisałem maile do różnych chińskich biur, które znalazłem chyba w Lonely Planet, ale mimo to nie było żadnego odzewu. Kiedy zacząłem już tracić nadzieje, że uda się nam coś zorganizować dostałem odpowiedź. Okazało się, że nasz pobyt zbiega się z chińskim nowym rokiem stąd niewiele biur w ogóle było chętnych zajmować się przebywającymi w tym samym czasie turystami. Na lotnisku przywitała nas nasza przewodniczka Michelle. Nie było to jej prawdziwe imię, raczej „zachodni” pseudonim, taki ukłon w naszą stronę, mający na celu ułatwienie nam zapamiętania jej imienia.
Gdy dojechaliśmy do hotelu St Regis przed oczami ukazał się nam olbrzymi, kilkunastopiętrowy klocek sąsiadujący vis a vis z Polska Ambasadą. Hotel może nie prezentował się z zewnątrz imponująco, za to w środku nie brakowało mu niczego, piękne wnętrza, wszędzie marmury i niesamowite przestrzenie, bogato zdobione, mahoniowe meble, zachwycające żyrandole i bezmiar kompozycji ze świeżych kwiatów, ustawionych symetrycznie w pięknie zdobionych wazonach. Wyglądało to naprawdę imponująco i szczerze przyznam, był to najlepszy hotel w jakim przyszło mi się do tej pory zatrzymać. Po załatwieniu formalności z zameldowaniem się dostaliśmy klucz do naszego pokoju na 15. piętrze – St Regis Suit. Kolokwialnie mówiąc „kopara mi opadła” na widok całego tego zbytku i naszego wykwintnego pokoju: przestronny korytarz, salon, sypialnia, garderoba i niebotycznego wielkości łazienka na oko jak całe moje wrocławskie mieszkanie z telewizorem nad wanną. Ponad 70 metrów kwadratowych prawdziwego raju, puchu i piany i na dodatek te wszystkie bukiety kwiatów jakby się już zupełnie z nimi powściekali. Wszystko wyrafinowanie eleganckie, czyste i urządzone ze smakiem. Czułem się jak jakaś gwiazda, byłem onieśmielony, a przez moment poczułem jak lekko zaszumiało mi w głowie od przesytu.
Wieczorem zeszliśmy do baru na drinka. M. wziął sobie jakiś koktajl podawany z ostrygą, po którym zgłodniał i nabrał ochoty na małe co nieco. Nie chciało nam się już wychodzić poza hotel, był koniec stycznia, było zimno i zgniło, dlatego nie zastanawiając się długo poszliśmy wprost do hotelowego Celestial Court oferującego specjały kuchni chińskiej. Zamówiliśmy sobie po kaczce po pekińsku a ja ze zwykłego roztargnienia albo będąc chyba jeszcze pod wpływem bąbelków z koktajlu poprosiłem o … porcję frytek i pani kelnerka zrobiła dziwną minę, trzy razy upewniła się czy aby na pewno dobrze mnie zrozumiała (frytki w chińskiej restauracji?!), ale na końcu dostałem piękną dużą porcję, świeżutkich, lekko zarumienionych, żółciutkich fryteczek, chyba z pobliskiego McDonalda, za co M. zrugał mnie potem wzrokiem.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.