Michelle powoli zaczyna działać nam na nerwy. M. na sam tylko jej widok dostaje białej gorączki, choć wcale jej nie rozumie, irytują go sama jej obecność i wydobywające się z niej dźwięki. Chodzi zmęczony, jeży się na to wszystko i dzień mu się przykrzy.
Michelle jest bezpośrednia i bardzo kategoryczna w swoich opiniach, co nie przysparza jej uroku, ponadto lubi liczyć pieniądze tyle że nie swoje. Początkowo próbowałem jej bronić tłumacząc M. że istnieje typ osób z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi. Wczoraj jednak pod Świątynią Nieba „podliczyła” nas i nasz wyjazd: bilety za samolot, hotel, wycieczki, M. usłyszał ile wydał na buty, kurtkę, okulary i markową torbę a ja dowiedziałem się ile kosztował mój zegarek. Potem uświadomiła mnie, ile muszę zarabiać i jak ona wydałaby te pieniądze. Po prostu trafiła się nam jakaś wariatka.
Spacerując po mieście, co chwilę słyszymy charakterystyczne charknięcie i splunięcie. Szczególnie niekomfortowy jest to dźwięk, gdy słyszy się go za plecami. Nie mogę przestać prosić M. żeby sprawdził czy nie mam czegoś z tyłu kurtki albo na rękawie. No cóż, taka już to jest melodia chińskiej ulicy. Można by rzec – akompaniament chińskiej codzienności. Plują wszyscy i wszędzie, mężczyźni, kobiety, ludzie starsi i dzieci. Wszyscy plują na ulicy, prosto pod nogi przechodniów, do koszy na śmieci, w taksówce przez okno, do doniczek ze sztucznymi chabaziem. Opróżnianie gardzieli odbywa się głośno i spektakularnie, jakby były to zawody sportowe o Puchar Kontynentu kto więcej i głośniej.
Wielu mężczyzn w Chinach na potęgę pali papierosy. Wszędzie i do wszystkiego. Nawet posiłek potrafią jeść, śmigając pałeczkami na przemian z papierosem. Wszelkie zakazy palenia są oczywiście ignorowane.
Michelle zaprowadziła nas do lokalnej jadłodajni i pomogła nam zamówić w miarę bezpieczne jedzenie, polubiłem gotowane na parze pierogi z mięsem albo warzywami i jakby pyzy ryżowe z różnego rodzaju farszem. Czasami serwowano nam menu po angielsku, ale zauważyłem że ceny prawie zawsze były w nich wyższe od tych w menu po chińsku, więc albo zdawaliśmy się na obrazki albo niekulturalne za to praktyczne pokazywanie palcem na dania, które jedli nasi sąsiedzi i zawsze wychodziliśmy na tym najlepiej, choć nie mam pewności co właściwie czasem jedliśmy. Przed wyruszeniem do Chin, byliśmy już nauczeni posługiwaniem się pałeczkami. Wraz z chińską porcelanową łyżką, były to często jedyne przyrządy do jedzenia dostępne w czasie posiłków.
Kultura stołowania to oczywiście mlaskania i siorbanie, wciąganie makaronu z gorącego kubka, lub zasysanie z puszki przez słomkę. Do tego dochodzi jeszcze wysysanie resztek jedzenia ze szpar pomiędzy zębami przy jednoczesnym dłubaniu wykałaczką. A trwa to całą wieczność.