Przepełnia mnie skrajnie optymistyczny nastrój. Nie uważam się już za zbyt skromnego i zagubionego na korytarzach międzynarodowych lotnisk, znowu krążę po Europie jak po swojej własnej ojczyźnie, znam języki, wiem co i gdzie można dobrze zjeść, kupić; nieźle ubrany, pewny siebie nie znajduje w sobie niczego z zagubionego prowincjusza. Europa i cały świat wydają się być znowu bardzo blisko, niemal na wyciągnięcie ręki…
Odzyskałem dobry humor, wróciła mi energia i zapał do planowania wyjazdów: Wrocław, Kopenhaga, Wiedeń, Belgrad, Stambuł! Nie czuję się wyciągnięty z hermetycznie, zamkniętego świata, nie pochodzę z małego miasteczka czy wąskiego środowiska, nie jest to mój pierwszy lot samolotem.
Razem z koleżanką z warszawskiego oddziału obczailiśmy sprytny plan uzasadniający konieczność mojej służbowej podróży, ubierając całość w piękne korporacyjne słowa, przedstawiłem pomysł szefowej, która okazała się czujna i zupełnie nie podzieliła mojego entuzjazmu. Plan się posypał a w konsekwencji za bilet i hotel musiałem zapłacić sam.
Jeśli tylko dobrze się zakręcę mój hotelowy pokój wzbogaci się o kolejną pikantną historię.
O ile kiedyś wprost nie znosiłem Warszawy, o tyle teraz na samą myśl o podróży do stolicy robi mi się dziwnie przyjemnie. Warszawa może się podobać o ile uda się ją komuś spersonalizować. Można ją sobie układać jak układankę, wypełniać puste pola. Warszawa to ludzie aktywnie zaangażowani, przyjeżdżając tutaj trzeba coś ze sobą przywieźć, trzeba mieć coś do zaoferowania, przyjechać z czymś, umieć zająć stanowisko. Warszawa ma w sobie energię podobną do Nowego Jorku.
Wstaje przed szóstą, by wcześnie rano pojawić się w biurze i wdzwonić się na telekonferencję z Australią.
Sam chciałem i zabiegałem o ten account – mam za sobą pierwsze rozterki i zwątpienia wyrobnika czy był to, aby na pewno słuszny krok, kilka razy żałowałem swojej decyzji. Różnica czasu daje mi do wiwatu, zaaranżowanie spotkania trzech osób przebywających w trzech skrajnie odmiennych strefach czasowych o jednej odpowiadającej wszystkim porze jest niemożliwe.
Jadąc kolejką do pracy myślę sobie: głęboka woda, inny kraj, jak wyjdę z tego zwycięsko mam szansą zaistnieć, jeśli moje 5 minut potrwa dłużej to znaczy, że mam do zaoferowania coś więcej. Szybko wybiegam w przyszłość: łatwy zarobek i przyjemne życie, czysty hedonizm, brylowanie, funkcjonowanie w świetle jupiterów, ale znowu nie takie, że o swoich zakupach i seksualnych ekscesach czytam w tabloidalnych gazetach.
Zbyt szybko wybiegam na przód, łapię się na tym, że jest to już zbytnia bufonada… bo najważniejsze to mieć przyjemność z tego co się robi, gdziekolwiek się jest, jeśli idziesz do pracy, wstajesz zadowolony, wracasz zmęczony, ale znowu wstajesz szczęśliwy, bo rozwijasz swoje pasje i realizujesz hobby to takie życie jest szczęśliwe…
Przydaje mi się intuicja, która dla mnie jest czymś konkretnym, niemal namacalnym. Dla mojej szefowej rozmowa typu powinniśmy tak zrobić, dlatego że tak czuję – jest niemożliwa. Dla mnie tak, a dla niej intuicja to zabobon. Tłumaczę jej – nie próbuj mnie zrozumieć, możesz to tylko poczuć.
Z drugiej strony może powinienem spróbować wykształcić potrzebę podróży do Sydney – to na pewno pomogłoby mi znaleźć wystarczająco silną motywację do wstawania skoro świt z bananem na ustach…
bo najważniejsze mieć przyjemność z tego co się robi…
muszę to sobie gdzieś zapisać bo zdarza mi się o tym zapominać
albo wytatuuj mnie sobie…