Po stosunkowo krótkim, bo niecałym 7 godzinnym locie wylądowaliśmy w Montrealu gdzie przywitała nas piękna pogoda, ostre słońce i 26 stopni w cieniu. Niespełna 20. minutowy przejazd do hotelu Marriott Cha Cha, gdzie tak naprawdę tylko rzuciliśmy walizki, by od razu wskoczyć do hotelowego basenu a dopiero potem ruszyć na miasto – dzięki temu zabiegowi oszukaliśmy zmęczenie, wytrwaliśmy spokojnie do wieczora i najzwyczajniej w świecie położyliśmy się spać.
To moja druga wizyta w tym mieście, pierwsza w porze letniej i miasto wydaje się o niebo ciekawsze teraz niż w zimie przy temperaturze -30. Pewny siebie, że znam centrum narzuciłem nam kierunek spaceru i najpierw o mało nie wpakowałem nas pod auto taksówki myląc światła dla przechodniów ze światłami dla kierowców, a na koniec otwarcie przyznałem się, że chyba nas zgubiłem. Orientacji w terenie 0, ale całą winą obarczyłem zmianę strefy czasowej.
Po mimo późnej wieczorowej pory powietrze wydawało się ciężkie a mnie po plecach, co jakiś czas spływały grube krople potu. W nocy było oberwanie chmury.
Quebec czyli miejsce gdzie zwęża się rzeka, jest niesamowicie malownicze, prawdziwa perełka i nie dziwię się, że rok rocznie przyciąga rzesze turystów. Quebec jest dokładnie taki jak małe i urokliwe miasta we Włoszech czy Francji, a Kanadyjczycy bardzo się nim podniecają, bo rzeczywiście różni się od całej reszty.
Miasto wzięło to, co najlepsze z kultury francuskiej i brytyjskiej tworząc unikatową mieszankę architektury i stylu.
Mam wrażenie, że tutaj jest bardziej francusko niż nad Sekwaną, mieszkańcy niechętnie mówią też po angielsku a niektórzy nawet go nie znają…
Na wąskich uliczkach sprzedaje się indiańskie pamiątki, ale z łatwością znaleźć można np. piekarnie oferujące europejskie pieczywo, dobra kawę i francuskie ciasteczka.
Ogólne wrażenie z Quebecu to odczuwalna duma rozpierająca jego mieszkańców z tego kim są – w końcu są u siebie, byli w Kanadzie przed Anglikami. W Quebecu jest więcej flag prowincji Quebec, niż tych kanadyjskich, nawet wina, mają napis ‘’Product of Quebec’’. Francuska kultura, tożsamość w Kanadzie, to tutaj naprawdę niesamowita sprawa…
Z Montrealu przejechaliśmy prawie 300km, po drodze ładując się w gigantyczny korek, który sprawił że podróż zajęła nam ponad 4 godziny. Droga do Quebecu, to lasy, lasy i jeszcze raz lasy kilkadziesiąt kilometrów bez żadnych osad ludzkich, taka niezagospodarowana przestrzeń robi wrażenie. W Kanadzie o powierzchni 10 milionów km kwadratowych mieszka tylko 33 miliony osób, na ale wczoraj do Quebecu gnały chyba wszystkie auta…
Montreal jest wprawdzie o wiele większy, głośniejszy, bardziej znany, popularny, dynamiczny i kosmopolityczny, jednak ma jedną cechę: dzieli go między siebie ludność anglojęzyczna i francuskojęzyczna. 250 kilometrów na północny wschód od Montrealu angielskiego już nie uświadczysz. Doświadczysz za to prędzej czy później z pewnością demonstracji niezależności „quebecois’’. Quebecois wydają się czasem nawet bardziej francuscy od samych Francuzów – uparcie na znakach stopu wypisują francuskie ARRET. Quebecois często w ogóle nie znają angielskiego, chociaż nierzadko mieszkają kilka lub kilkanaście kilometrów od granicy z prowincją Ontario, albo nawet w samym Montrealu. Quebecois będą zawsze podkreślać, że są Quebecois, a nie Kanadyjczykami.
Quebec City gdzie się nie obejrzysz widzisz charakterystyczną lazurową flagę prowincji, przedzieloną białym krzyżem, z czterema białymi liliami. Główną atrakcją architektoniczną miasta Quebec jest Chateau Frontenac – hotel sieci Fairmont. Aby spędzić tutaj noc należy przygotować, co najmniej 300 dolarów. Zamek jest popularnym miejscem spędzania nocy poślubnych. A Montreal? Montreal jest inny niż w zimie, gdy jest cieplej ludzie wychodzą na ulice zamiast skrywać się w podziemnych korytarzach sklepów. Miasto jednak jest wciąż nijakie, bezpłciowe i charakteru wydaje się nie mieć za grosz.
Howgh!
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.