Niecałe 2 godziny drogi od Toronto znajduje się Wodospad Niagara. Po drodze zahaczyliśmy o lokalne winiarnie w tym własność Dana Aykroyda, by potem do końca dnia moc cieszyć oczy widokiem bezmiaru wodospadu. O ile podziwianie argentyńskiego Iguacu z każdego punktu widokowego zdawało się być istną drogą przez mękę w zabójczym upale i przy niesamowitej wilgoci wzmacnianej dodatkowo drobinkami wody niesionymi w lepkim powietrzu z rozpryskujących się na kamiennych kaskadach, o tyle podziwianie Niagary po stronie kanadyjskiej okazało się być prawdziwą bułką z masłem i żadnym skomplikowanym czy wyczerpującym wyczynem, infrastruktura turystyczna także była na o wiele wyższym poziomie. Jedynie decydując się na podpłynięcie małym stateczkiem pod kaskady ma się zagwarantowane całkowite przemoczenie
Prawda okazało się że kanadyjska strona wodospadu jest dużo bardziej atrakcyjna dla turystów, gdyż ma się z niej widok prosto na spadającą wodę kaskady amerykańskiej oraz dobry widok na kaskadę kanadyjską, choć ta jest z reguły częściowo zasłonięta obłokami kropelek, nieustannie tworzonych przez spadające masy wody.
Udało mi się przekonać K to lotu helikopterem i zanim się obejrzeliśmy byliśmy w powietrzu. I to bynajmniej nie wznosząc się jakimś tam łagodnym łukiem, ale dość szybko i gwałtownie osiągając wysokość. Widok był niesamowity, radość przepełniała całe płuca, choć była i druga strona medalu – zrobiło mi się niedobrze i myślałem, że niczym M latając nad Kanionem Kolorado zacznę zwierzać się papierowej torbie, bo tak trzęsło.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Niagara by the Lake, które swoją sielską atmosferą przypominało mi trochę Ogunquit czy Kennebunkport. Mała, bardzo zżyta ze sobą lokalna społeczność, każdy każdego praktycznie zna z imienia, zamieszkać tam a po kilku tygodniach przyjazne i niewymuszone dzień dobry mówi ci listonosz, policjant, pani na poczcie a nawet strażacy