We wtorek dostałem wściekłej gorączki, może nie była krwotoczna, ale zdychałem przez całą dobę pożerając coldrex jak chrupki co i tak na niewiele się zdało więc w środę poszedłem do lekarza. Miła starsza pani za 85 złociszy rozebrała mnie, wymacała, osłuchała mnie stwierdziła zapalenie oskrzeli i z uśmiechem na twarzy wręczyła zwolnienie na 2 tygodnie.
Kilka dni przeleżałam nieruchomo w hotelowym lóżko, bezmyślnie oglądając kolejne serie Prawa Agaty, poniewierany kaszlem, gorączką i dreszczami wstawałem tylko do wyprowadzić jaszczura albo żeby przyjąć dragi.
Spełniło się moje życzenie i mogłem nacieszyć się Wrocławiem do oporu, wreszcie spotkać się z kim chciałem i kiedy miałem na to ochotę, nie musiałem biegać z jednego spotkania na drugie, ta beztroska radość trwała raptem tydzień bo czar prysł po kilku dniach.
Kilkakrotnie zajrzałem do Papa Baru i chyba o jeden raz za dużo, bo usłyszałem „komplement”, że chyba znajomi się nie sprawdzają, bo wracam jak bumerang przez co jestem ich ulubionym klientem zarówno pod względem konsumpcji koktajli jak i pozostawiania sutych napiwków. Poczułem się niczym alkoholik, który wpadł w cug, łajza i powsinoga niepotrafiąca nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Niespodziewanie mocno mnie to ubodło i zadecydowałem ograniczyć swoje wizyty zarówno tam jak i innych „zaprzyjaźnionych” barach.
W środę postanowiłem zaryzykować i jeszcze raz złożyć wizytę ulubionej pani doktor. Tym razem wyczekałem się w półtoragodzinnej kolejce za to w nagrodę dostałem zwolnienie na kolejny tydzień. Nigdy tak nie migałem się od pracy, ale biorąc pod uwagę, co się teraz u nas dzieje i wiecznie niedopchanego szefa straciłem resztki skrupułów i z lubością pozostawiłem wyłączonego laptopa na kolejne 7 dni.
W sobotę wróciłem do Szwajcarii, spotkałem się z V. na kolacji w Azzurro i zastanawiałem się co począć kolejny tydzień bez możliwości wychodzenia z domu by nie ryzykować natknięcia się na kogoś z biura…