Trochę pechowo zaczął się ten rok…
Z pracą posucha – przeszedłem dwie wieloetapowe rekrutacje, w obu dotarłem do finału i w każdym przypadku okazałem się tym „drugim” najlepszym. Nie mam sobie nic do zarzucenia, bo sumiennie przygotowywałem się do wszystkich rozmów, a przegrałem bo, nie chcę sprzedać się tanio. Stawiam mocno wyśrubowane warunki finansowe i jestem tego świadom, że może nie być łatwo, ale kto nie ryzykuje ten nie ma.
Na początku stycznia M. utknął na lotnisku we Włoszech. Poleciał na 2 dni do domu na urodziny siostrzenicy, gorliwie przedtem namawiając mnie żebym mu towarzyszył. Z dwudniowego wyjazdu zrobił się pięcio, bo niespodziewanie spadł śnieg, który sparaliżował życie w całych południowych Włoszech, zamknięto wszystkie lotniska, szkoły, wiele sklepów, na ulicach brakowało pługów a w domach ogrzewania, którego nigdy się tutaj nie instalowało. M. codziennie jeździł na lotnisko w Brindisi licząc na to, że może tego dnia wyleci do Zurychu i przez 2 dni neokrągło wracał z kwitkiem. Klął przy tym jak szewc, bo codziennie od rana musiał stać w korku na autostradzie, oddawać auto do wypożyczalni, na nowo je wypożyczać, by w potężnym korku, na śliskiej nawierzchni, bez zimowych opon przedzierać się mało przejezdną autostradą, bo inaczej nie dostałby się do rodzinnego domu. Pierwszego dnia nie zapomnę nigdy, bo mieliśmy ze sobą gorącą linię, na bieżąco informowałem go czy wyleciał samolot z Zurychu, dzwoniłem po wszystkich centrach obsługi Swissa próbując dowiedzieć się kiedy najprawdopodobniej będzie mógł wrócić do Szwajcarii.
Moja matka zemdlała i złamała nogę. Narobiła tym wszystkim strachu, na pogotowiu wsadzili ją w gips i pewnie poczułaby się już lepiej gdyby na kontrolę do ortopedy nie poszła z cycami wywalonymi na mróz – wieczorem dostała dzikiej gorączki, bólu zatok, straciła apetyt i z dnia na dzień dosłownie zaczęła niknąć nam w oczach. Powinna była pójść do neurologa, zrobić sobie badania, ale ona niczym samozwańcza doktor z Leśnej Góry, żyjąca serialami o lekarzach, postanowiła nie słuchać nikogo i leczyć się sama nie szczędząc nam wszystkim przy tym iście teatralnych przeżyć. Skutek był taki, że ojciec musiał w końcu znowu zadzwonić po karetkę, ale nawet wtedy cierpiąca z bólu i przelewająca się przez ramię nie przestawała być sobą: lekarze pogotowia mogli wynosić ją tylko po zmroku, kiedy na dworze było już ciemno, tak żeby sąsiedzi nie widzieli, musiała mieć nałożony make-up, umyte włosy i zrobione pazurki, ojciec pod jej dyktando pakował najpotrzebniejsze i najwłaściwsze jej zdaniem części garderoby i dopiero wtedy dała hospitalizować. W ostatniej chwili prawie się wyłamała gdy lekarz pogotowia, napomknął, że może spać na korytarzu… Publiczne szpitale w Polsce rzadko przypominają te z Leśnej Góry, o pojedynczych pokojach z łazienką raczej się nie słyszy i nie wiem kogo ona postawiła tam do pionu, ale na miejscu dostała dwójkę tylko dla siebie.
Przez pierwsze dwa tygodnie od wypadku nie chciała zrobić sobie badań, nieustannie przekładała wizytę u neurologa, znajdując różne wymówki, bo ona sama wie lepiej co jej jest. Dopiero w szpitalu zrobili jej rezonans i prześwietlenie głowy, ale nic nie znaleźli tzn. nic prócz – o dziwo – mózgu.
Na weekend byłem akurat w Warszawie, zostałem dwa dni dłużej i w niedzielę poleciałem na cały dzień do Wrocławia na własne oczy przekonać się do czego zdolna jest moja matka. To dopiero pierwsza tak poważna sytuacja kiedy to ona potrzebuje naszej pomocy i po tym co przeżyliśmy, boję się pomyśleć jak trudno będzie z nią wytrzymać w przyszłości.
Jak się wali to się wali już wszystko. Babcia też wylądowała w szpitalu, niemal całkowicie przestała słyszeć, nie ma z nią prawie kontaktu, z dnia na dzień przestała rozpoznawać członków rodziny. Przeleżała w szpitalu Lubiniu 3 dni po czym matka kazała przywieźć ją do nas do domu do Wrocławia, bo u siebie w mieszkaniu gotowała mleko na patelni, w oczy wlała sobie oliwkę dla dzieci przez co podrażniła sobie narząd wzroku i ogólnie zrobiła się niebezpieczna dla samej siebie. Ojciec mało nie wyszedł z siebie i nie stanął obok jak usłyszał, że przez najbliższe kilka tygodni będzie miał pod opieką cudowny duet – żonę i teściową.
Matka wtrąca się teraz we wszystko co dotyczy leczenia jej matki, telefonicznie i whatsupowo wydaje rozkazy, zdalnie kieruje opieką nad nią, rzuca komendy i wydaje dekrety, ustawia jej nawet leki, a najgorsze jest chyba to, że w ogóle nie daje sobie nic powiedzieć, bo uważa się za specjalistką od wszystkiego. Powoli mamy wszyscy dość całej tej szopki, sytuacja nas eykańcza, ojciec jest jak tykająca bomba. Ja i mój brat i tak mamy przy tym farta, ja – bo mieszkam daleko a on, że poleciał na 3 tygodnie służbowo do Palo Alto.
Nie wyobrażam sobie jak długo to jeszcze wszystko potrwa, ale wiem jedno, że gdyby ode mnie to zależało byłbym bardziej radykalny.