Ostatni raz wakacje nad polskim morzem spędzałem jak miałem może 12 lat. Co roku był Kołobrzeg z babcią i nieśmiertelny dolmelowski ośrodek wypoczynkowy przy ul Kościuszki z dwutygodniowym pobytem w Dorocie albo Celinie. Nawet nie wiem czy jeszcze w ogóle istnieje, ale pewnie tak, choć nie kusi mnie żeby to sprawdzić a tym bardziej żeby go odwiedzić.
Potem często odwiedzałem Pomorze i Trójmiasto ale nigdy w szczycie sezonu wakacyjnego, więc nie było mi dane korzystać z uroków polskich plaż ani doświadczyć magii spędzania urlopu nad Bałtykiem. Tak jakoś się złożyło, że nasze wakacje z M. częściej planowaliśmy w Apulli z wizytą u rodziny M. albo wybieraliśmy bardziej egzotyczne kierunki na wszystkich kontynentach. Przez lata przyzwyczaiłem się, że morze ma kolor lazurowy albo lazurowo-zielony, piasek jest biały i delikatny, dokoła rosną palmy a na plaży jest ciepło, ładnie, błogo i jakby luksusowo.
W tym roku padło na polskie Świnoujście. M bardzo chciał doświadczyć uroków polskiego morza, plaży i parawanów, o których tylko czytał albo oglądał na pocztówkach. Zabrałem go tam w lipcu, trochę z duszą na ramieniu, po zrobieniu rozeznania wśród znajomych gdzie będzie najfajniej pojechać żeby nie zaliczyć wpadki zmarnowanych wakacji, gdyby pogoda nam nie dopisała.
Trasę do Świnoujścia ustaliłem sam, przez Gniezno i Bydgoszcz, bo jak tarabanić się tyle kilometrów autem to przy okazji można jeszcze przecież coś odwiedzić. W Bydgoszczy nigdy nie byłem i obaj z M byliśmy wprost zachwyceni tętniącym życiem miastem. Pogoda nam dopisała, Wyspa Młyńska, zielona enklawa w centum miasta, fontanny, zabytkowe spichlerze, historyczna architektura z nowoczesnymi budynkami – w sam raz na całodniowy pobyt. Na zaległą kolację urodzinowo-świąteczno-bożonarodzeniowo-walentynkowo-rocznicową poszliśmy do Czosnku i Oliwy. M sam wypatrzył gdzieś to miejsce na internecie a że akurat w tym temacie mam do niego absolutne zaufanie, nie protestowałem. Super miejscówka, inspirowana kuchniami świata, z jednej strony industrialna restauracja loft, pełna eklektycznych wnętrz, a z drugiej miejskie bistro, bardziej kameralne z otwartą kuchnią. Niebezpośrednie położenie w centrum miasta nie komplikowało nam sprawy. Z Wyspy Młyńskiej spacerkiem można było dojść tam w kilka, kilkanaście minut. Pierwsze wrażenie lokal trochę ę i ą, wszyscy z jednej parafii, dystyngowani i my pączki nierozłączki, pasujący tam jak drzwi do lasu, ubrani w stylu uczesał i ubrał nas dziś wiatr, tylko patrzeć jak popełnimy tu jakieś foie gras… Na szczęście później klimat okazał się przyjemny i nie było stypy. Była gicz, kaczuszka, tatar, stek i butelka Barolo, bo to wyjątkowa okazja a poza tym tego dnia odbywał się finał Euro mecz Włochy – Anglia.
C.d.n.
Też mnie Bydgoszcz zauroczyła. Teraz, w drodze do Torunia też wpadliśmy tam na chwilę, na lody.
Nowa (już nie aż tak bardzo nowa) filharmonia jest prześlicznie położona. Niestety nie byłem w sridku.
Też nie. Ale miasto zachwyca