Przez telefon uzgodniłem z Ryanem, że z przystanku Velodrome odbierze mnie jego kolega Emmanuel. Stało się jednak inaczej, bo do Lozanny przyjechałem 1,5 godz sprzed czasem i Emmanuela poznałem dopiero na weselu. Jestem trochę zły na los, że nie było dane nam spotkać się wcześniej Zamiast tego Ryan odebrał mnie osobiście. Po krótkiej przejażdżce autem siedzieliśmy już w przyulicznej kafejce w centrum pijąc kawę. Oboje z Kathrin za chwilę zaczynali lekcje tańca a ja nie chciałem by zmieniali dla mnie swoje plany. Wolałem cieszyć się Szwajcarią, piękną pogodą, nowym miejscem, kawą i atmosferą swobody. Lubię tak czasem po prostu posiedzieć w kafejce, w samotności, w obcym mieście, obserwować ludzi – odrywam się wtedy od własnej rzeczywistości, przyziemnych codziennych spraw, całym sobą chłonę wtedy inną rzeczywistość, napawam się magicznymi, umykającymi chwilami.
Ryan do końca dnia robił za taksówkę zwożąc kolejnych gości przylatujących na lotnisko do Genewy. Kathrin w tym czasie odbierała gości przyjeżdżających do Lozanny pociągiem. Oboje zajęliśmy wygodne miejsce w kafejce przy dworcu gdzie średnio, co pół godziny ktoś nowy do nas dołączał – i tak po niespełna 2 godzinach była nas już szóstka, z bagażami, mówiących różnymi językami stanowiliśmy barwną grupę. Przez cały czas raczyliśmy się winem – jako że siedziałem tam najdłużej wino zdążyło mile uderzyć mi do głowy. W Prilly, Santal, która przyleciała aż z Nowej Zelandii otwierała kolejne butelki wina a potem jeszcze szampana. Gdy Ryan przywiózł ostatnich gości nasza ekipa była już nieźle wstawiona, całą grupa poszliśmy na kolacje do wlochów, gdzie Kiwi znów namiętnie zamawiała wino. Późnym wieczorem marzyłem o tym żeby ten dzień wreszcie się skończył, ale nic na to nie wskazywało. Ojciec Ryana, u którego spałem wyciągnął butelkę szampana a potem jeszcze piwo tłumacząc nam że to ostatnia noc kiedy jego syn jest kawalerem. Nie mogłem odmówić, choć Kap, David, Holger, David i ja mieliśmy już oczy „na zapałki”.