O ile kiedyś uważałem, że nie ma to jak podróż pociągiem o tyle z czasem odkryłem inne zupełnie nieznane mi dotąd obszary doznań tych bardziej podniebnych. Uwielbiam latać samolotem, atmosferę lotnisk, całą tę otoczkę i zamieszanie wokół, niestanne dopieszczanie pasażerów, dbałość żeby było wystarczająco dobrze i przyjemnie.
Obaj z M na wygodnych rozkładanych fotelach czuliśmy się jakbyśmy wciąż leżeli na naszej kanapie wcale nie ruszając się z domu, oglądając film na płaskim ekranie LCD pałaszując ochoczo przekąski, które co chwilę donosiła nam podniebna kelnerka uzupełniając przy tym do pełna nasze puste kieliszki.
Latanie gdziekolwiek z przesiadką w USA jest jednak doświadczeniem mniej przyjemnym, bo zwykle utrudnione w związku z bardzo restrykcyjna polityka urzędu imigracyjnego, która w naszym przypadku otarła się o traumę, absurd i bezsens.
W Zurychu nadaliśmy bagaż do Cancun, ale że lecieliśmy przez Miami poinstruowano nas by po przylocie do Miami bagaż odebrać, osobiście przeprowadzić przez cło i nadać znowu. Po co? Nie wiem i nikt nie potrafił mi wytłumaczyć tego sensownie nawet pan ze Swissa, u którego odbieraliśmy karty pokładowe. Od kilku miesięcy dostaje wprawdzie maile od TSA, ale że przychodzi ich cała masa z automatu ładują w folderze spam. Z pracy zapamiętam najlepiej setki alertów dotyczących konieczności rejestrowania online formularza ESTA dla osób podróżujących w ramach programu Visa Waiver. Osobiście dopilnowałem żeby M go wypełnił, choć potem nikt nigdy tego nie sprawdzał ani nawet nie zapytał.
Najpierw okazało się, że bagażu odbierać nie musimy, bo automatycznie został nadany na lot do Meksyku (z powrotem już to nie działało, ale czemu też nie wiem).
Urzędnik imigracyjny opryskliwym i szorstkim głosem zapytał mnie o cel przyjazdu do USA, po czym wydał się zupełnie nie przejmować usłyszaną odpowiedzią że lecę do Meksyku, tylko z dociekliwością kontynuował swoje przesłuchanie czy zamierzam szukać pracy, ile planuję tu zostać i czy mam tutaj rodzinę. Ponadto dowiedziałem się, że w deklaracji miejsca pobytu w USA powinienem wpisać adres hotelu w Cancun a nie numer następnego lotu. Kolejny warczący komentarz usłyszałem podczas skanowania odcisków palców a nóż się w kieszeni pomału otwierał.
Gdy w końcu wbił mi pieczątkę zapytałem czy mógłbym zaczekać lub stanąć gdzieś, obok bo mój współtowarzysz podróży nie mówi słowa po angielsku. W odpowiedzi zbeształ mnie srogim wzrokiem i usłyszałem stanowcze nie i na dokładkę komentarz, że każdy, kto przyjeżdża do Ameryki musi mówić trochę po angielsku. Głupi byłem ze w ogóle zapytałem, bo przecież to takie oczywiste podobnie jak każdy Amerykanin, który przyjeżdża do Europy swobodnie potrafi zamienić kilka zdań w każdym z lokalnych języków, no chyba że jest upośledzony. Po chwili ciszę przerwało głośne ”następny”. Zanim się oddaliłem usłyszałem jak te same pytania i tym samym tonem zadał M, po czym nagły wrzask, krzyk że formularz jest niewypełniony do końca, świst rzucanego przez ladę paszportu i polecenie cofnięcia się za żółtą linie. M. z miną rozbawionego dziecka chwycił paszport i z dumą przeszedł na moją stronę co w ułamku sekundy postawiło na nogi połowę służby granicznej. Usłyszałem rozdzierające ”step back sir” i przez chwile myślałem że zaraz zastrzelą mojego M albo co najmniej potraktują paralizatorem żeby powstrzymać go przed nielegalnym i samowolnym wtargnięciem na teren USA (w celu nielegalnego podjęcia pracy i zabrania miejsca pracy porządnym obywatelom). Nadbiegło dwóch strażników, chwyciło M i pod eskortą odprowadziło do kolejki pełnej potulnych jak owce pozostałych podróżnych przybywających do ziemi obiecanej mlekiem i miodem płynącej. Za bardzo nie wiedziałem jak mogę pomóc M dlatego zadzwoniłem do niego, ale nim zdążyłem wymienić pierwsze parę zdań nagle jak spod ziemi wyrósł przede mną strażnik z rozbrajanym uśmiechem oznajmiając mi, że tu dzwonić nie wolno wskazując palcem na olbrzymi znak zakazu telefonowania pod którym właśnie stałem. Tym razem to ja byłem eskortowany w głąb hali przylotów i odbioru bagażu. M wypuścili po prawie 30 minutach po serii pytań, których nie rozumiał, był za to mniej przejęty ode mnie a wręcz rozbawiony całą tą szopką i zamieszaniem jakie wywołał.
Gdy emocje trochę opadły zaczęliśmy szukać stanowiska check-in American Airlines, co graniczyło z cudem. Nim dotarliśmy do właściwego wyjścia minęliśmy 2 stanowiska informacji, w których nikogo nie było a przypadkowo spotkany pracownik lotniska oznajmił, że on odpowiedzialny jest tylko za Aeromexico i stanowiska od 7 do 12 a wszystkie inne to nie jego bajka. Absurd gonił absurd.
W drodze powrotnej nauczeni poprzednim doświadczeniem w deklaracji miejsca pobytu w USA wpisaliśmy adres szwajcarski, za co wyzwano nas od analfabetów. Gdyby nie kilkunastoosobowa grupa podróżujących z Europy, których tak samo poinstruował w samolocie podniebny kelner skazani bylibyśmy na nowo wypełnić wszystkie druki.
Staram się pielęgnować swój zachwyt nad Ameryką i Amerykanami, ale pracownicy urzędu imigracyjnego to wyjątkowy przypadek. Za 2 miesiące lecę do San Francisco a listopadzie z M znowu do Miami i już nie możemy się doczekać tego ciepłego, pełnego serdeczności i zrozumienia powitania nas na lotnisku.
no coz Ameryka to jednak iny kraj…
dyplomatycznie o ujales…