Czasami zdarza mi się utknąć na lotnisku – tak jak teraz w Wiedniu. 1,5 godziny wcześniej pojawiłem się przy stanowisku odprawy by następne 3,5 spędzić czekając na następny samolot do Zurychu.
Chwała temu, kto wymyślił lounge – wbiłem się w wygodny skórzany, miękki fotel, obwarowałem napojami, różnego rodzaju przystawkami, paluszkami, orzeszkami i dla spożytkowania nieplanowanej przerwy w podróży, zacząłem odpowiadać na zaległe maile czekając cierpliwie na swój lot.
Oboje z L dzień wcześniej przylecieliśmy do Kopenhagi, żeby móc wyskoczyć wieczorem na drinka. Od kilkunastu miesięcy wymieniliśmy ze sobą dziesiątki emaili i telefonów, gdy zeszliśmy na tematy prywatne okazało się, że łączy nas jeszcze więcej doszliśmy, więc do wniosku, że przy najbliższej nadarzającej się okazji wybierzemy się razem na kolację. Traf chciał, że padło na zimną, osnutą deszczem i chmurami Kopenhagę. Polubiliśmy się odkąd zaczęliśmy częściej ze sobą pracować, bo L. jest jedną z tych osób, przy której nie muszę tylko słuchać i kiwać głową jak piesek z tylnej szybie dużego fiata. Zaszyliśmy się w przytulnym Steak Housie niedaleko hotelu St. Petri, by dać upust długo powstrzymywanej potrzeby nagadania się. Trajkotaliśmy prawie do północy, nie odpuszczając w firmie nikomu…
W naszej firmie już trzecia asystentka, w czasie ostatnich kilku miesięcy przeszła załamanie nerwowe albo wypaliła się zawodowo. Ostatnia asystentka jednego z czołowych dyrektorów (pod tyłkiem którego trawa nie rośnie, bo podróżuje służbowo 75% czasu pracy) – odeszła po niespełna 1,5 roku, pod koniec reagując bardzo alergicznie na słowa: praca i firma.
Jeszcze inna zniknęła nagle z naszego biura w Bernie, spędziła kilka miesięcy na zwolnieniu lekarskim a odkąd kilka dni temu wróciła jest jakby nieobecna, otumaniona, zachowuje się jakby wciąż była na lekach.
Niedawno, gdy chciałem poprosić ją o wysłanie przesyłki Fedexem i usłyszałem, że będę musiał poczekać, bo wykonuje tylko czynności mało stresujące. Nie bardzo rozumiem, co stresującego jest w adresowaniu koperty i przyklejaniu naklejki, ale są rzeczy na niebie i ziemi (i w spodniach), o których się prorokom nie śniło – może ryzykowałem, że biedaczka nałyka się przy tej czynności kleju.
Wizyta w duńskim oddziale CWT umocniła mnie w przekonaniu jak bardzo lubię swoją pracę i ludzi, których dzięki niej spotykam. Poznałem kolejną osobę, która podważyła moją wydawałoby się niezmienną dotąd opinię o zdystansowaniu i oziębłości Skandynawów. Poza tym biuro, w którym odbywało się nasze spotkanie było intrygujące nie tylko pod kątem architektury i zaprojektowanych wnętrz, ale przede wszystkim pod względem pracujących tam osobników płci męskiej. Duńczycy wydają mi się bardzo apetyczni, choć nie było mi dane przekonać się o tym jak dotąd organoleptycznie.
Kolejna koleżanka zaszła w ciąże, co każe mi bardziej wierzyć, że w moim otoczeniu rozprzestrzenia się jakiś wirus. Z doświadczenia też wiem, że im bliżej daty rozwiązania, tym gorzej u kobiety ”pod dachem”, dlatego wsiadłem pośpiesznie w niedzielę w samolot i poleciałem na dzień do Wiednia. Zycie K. nabrało niesamowitego rozpędu: najpierw nowa praca w Austrii, szybki awans, teraz ciąża, ostatnio niespodziewanie ślub i przeprowadzka do bajecznego dwupiętrowego apartamentu z ogrodem. Popijając wino z jej mężem próbowałem doszukać się w niej cech, które moim zdaniem, zmieniły się w niej od naszego ostatniego spotkania we Wrocławiu, lecz prócz brzucha i wydatniejszych piersi nie dostrzegłem wielu zmian.
Na poniedziałkowy brunch spotkaliśmy się u Sachera by już bez obecności męża porozmawiać na nasze tematy. Idąc na spotkanie przez starą część Wiednia upajałem się ostatnimi promieniami letniego słońca i znowu myślałem jak dużo spotyka mnie szczęścia. Są miasta, gdzie sam spacer po ulicach dostarcza tylu wrażeń, że wejście w jakiekolwiek miejsce ze ścianami wydaje się stratą czasu. Do takich miast należy San Francisco, w którym każda ulica ma inny zapach, a każdy zakątek niepowtarzalny, sensualny charakter. W Wiedniu historia bije po oczach na każdej ulicy w centrum, można chodzić po tej historii w sensie dosłownym i to jest fascynujące.
Patrząc na siebie z boku wyglądam na bardzo zadowolonego, choć może czasami sporo w tym egzaltacji i pachnącego sekciarstwem przekonania, że należę do jakiegoś ekskluzywnego klubu, któremu od pewnego czasu sprzyja fortuna.
Fortuna przewrotna kobieta…
wiec wykorzystaj każdą chwile gdy się do Ciebie uśmiecha…
🙂 Dzieki za odwiedzenie mojego bloga… juz chcialem spytac jak go znalazles, ale zauwazylem Nick Sotiona 🙂 wiec chyba przez niego 🙂
Przeczytalem Twoe 3 pierwsze notki (na wiecej nie mam teraz czasu) i musze przyznac, ze ujal mnie Twoj sposob narracji. Poza tym to fantastycznie tak duzo podrozowac 🙂 Az tyle nie latam, ale czasami mi sie zdarza. No i ja tez w samolocie mialem kiedys taka akcje, ze malo co nie zwariowalem 🙂 (…..a moze to wlasnie wtedy zwariowalem?…….)
Predzej czy pozniej to opisze 🙂
Bardzo pozdrawiam! i dzieki za troske (choroby) zgadzam sie z Toba w 100%, jak dostad w gre wchodza tylko ustne zabawy (ja tylko pozwalam sie oczarowywac jezykowym zdolnosciom tutejszych mezczyzn 🙂 mam nadzieje, ze nic nie zlapie
nie latasz? uhm uganianie sie z meskimi portkami to metaforyczna forma ‚latania’ 🙂
Z doświadczenia mogę Ci zdradzic ze jeśli przejdziesz juz przez ten ugrzeczniony etap patrzenia sobie gleboko w oczy i trzymania się za rece to dalej będzie tylko przyjemniej…