Ledwo spadło trochę więcej śniegu, odwołano parę lotów, przestały kursować pociągi, kilka ważnych osób utknęło na europejskich lotniskach a moja praca z dnia na dzień z łatwej i przyjemnej zmieniła się w absorbujące, wielogodzinne i niewdzięczne zadanie, odbierając wiarę w ludzką wrażliwość i dobroć. Beztroskie wieczory i noce po powrocie do domu zamieniły się w nieustającą pracę w nadgodzinach, kiedy tak naprawdę sprawy zawodowe powinno przestać dla mnie istnieć.
W przeciwieństwie do innych podróżujących, zła pogoda nie powstrzymała mnie przed wyjazdem do Indii. W ostatniej chwili musiałem zmienić tylko godzinę wylotu na wcześniejszą by na wypadek opóźnienia samolotu z Zurychu mieć wystarczający zapas czasu na następne połączenie. Wczesno poranny lot do Frankfurtu wiązał się z koniecznością noclegu w hotelu na lotnisku, co w całym ferworze wyjazdu stanowiło dodatkową atrakcją, jako że hotel, to wiadomo okazje gonią okazje i człowiek nie może spać…
Nie miałem zamiaru uprawiać seksu tylko seksownie wyglądać, ale przypadkowo spotkany apetyczny Afrykańczyk sprawił, że nabrałem ochoty na czekoladę, zapomniałem o dobrych manierach i zamiast kolacji i kina odbyły się zajęcia wyrównawcze oraz tomografia odbytu. Zostanę kiedyś przeklęty za seks na pierwszej randce…
W samolocie głównie spałem, mój towarzysz podróży okazał się wyjątkowo mało towarzyskim typem, który przez 8 godzin lotu nie zdobył się choćby na cień rozmowy.
Hyderabad to miasto kraju trzeciego świata, na szczęście hotel nie przyniósł większych niespodzianek, jedyne do czego nie mogę wciąż przywyknąć to dziwny zapaszek unoszący sie w pokoju. Poza tym odkąd naoglądałem się filmów o wężach wszędzie widzę kobry albo inne jadowite paskudztwa, których w tym kraju akurat nie brakuje.
Przez pierwsze dwa dnia na śniadania i posiłki schodziłem z pewną nutką nieśmiałości, szukając czegoś bez ryzyka rozstroju żołądka. Model automatu do kawy wyglądał zachęcająco, choć wydobywał niepokojące dźwięki i pamiętał czasy lat 90tych wciąż wydawał się sprawny. Konsystencja i aromat parzonej kawy także by uszły gdyby nie końcowy chlupot i odgłos wpadającego do filiżanki gluta, który powodował rozprysk w promieniu kilkudziesięciu centymetrów i skutecznie odbierał resztkę chęci na poranną filiżankę mocnej kawy.
glut w porannej filiżance kawy rozbawił mnie do lez 🙂