12 godzin z Zurichu do Sao Paulo nie zmęczyło nas nic a nic, bo wystarczyło trochę mojej magii i obaj lecieliśmy w biznes klasie. M zupełnie by już zapomniał co to znaczy lecieć w klasie eko, gdyby nie przesiadka w Brazylii na dalszy lot do Chile. Po krótkiej 60 minutowej przerwie w podróży, kontynuowaliśmy lot przez następne bite 4 godziny. M fiksował w samolocie: dostaliśmy miejsca na samym samiusieńkim końcu samolotu do czego on nie jest zupełnie przyzwyczajony, w rzędzie z 4 fotelami tak ze biedny siedział skulony z nogami prawie pod broda, nie podawali ani szampana ani innego alkoholu, jedzenie było paskudne a M dodatkowo nie mógł nawet pooglądać sobie żadnych filmów bo wszystkie były albo po angielsku, hiszpańsku albo portugalsku.
Uważam ze dobrze nam to zrobiło, bo czasem żyjemy trochę oderwani od rzeczywistości a to wcale nie pomaga w codziennym zyciu.
W sobotę po południu wpadli do nas G z R, zabrać do siebie sierściucha. Zdobyłem się na dobry uczynek i zrobiłem prezent R która razem z nami leciała wieczorem do Brazylii tyle ze w ramach swoich studiów.
Te 4 godziny ostatniego odcinka lotu zmęczyły nas najbardziej, na dodatek gdzieś nad Andami nieźle zaczęło nami rzucać i chciałem już tylko wylądować.
W drodze z lotniska do hotelu próżno szukałem romantycznej mgły nad Andami, nie widziałem tez smogu, który jest podobna zmora tej 5 milionowej metropolii. Widoki pięknie biało ośnieżonych szczytów Andów robią wrażenie i przypominają obrazki znane nam ze Szwajcarii.
Mieszkamy w eleganckiej dzielnicy Las Condes pełnej ambasad, strzelistych nowoczesnych architektonicznie wieżowców, galerii handlowych i ciekawie pomalowanych ulicznych ławek. Na pierwszy punkt zwiedzania M obrał… galerie Costanere ze swoimi sklepami i butikami.