Jeszcze tego samego wieczoru poprztykaliśmy się na nowo.
Po południu pojechaliśmy kolejka miejska do Vina del Mar, które nie wiadomo czemu z bliska nie wydało mi się już tak ciekawe jak zza okna samochodu. Vina to przede wszystkim plaża, promenada, restauracje i życie nocne, którego o godzinie 15 trudno doświadczyć. Pokręciliśmy się trochę bez sensu po centrum starając się ignorować żar lejący się z nieba i panujący uciążliwy popołudniowy skwar po czym tą samą kolejką wróciliśmy do portu w Santiago.
Krótki, dwudziestominutowy rejs statkiem wzdłuż wybrzeża z trójką przypadkowo zapoznanych w kolejce turystów chyba z Argentyny przypieczętował ostatecznie nasz ostatni dzień zwiedzania Valparaiso. Wróciliśmy windą do wyżej położonej części miasta skąd pieszo, spacerkiem wróciliśmy do hotelu. Valparaiso choć niewątpliwie malowniczo położone, pełne kolorowych budynków – zabytków z cieszącymi oczy muralami zupełnie nie radzi sobie z oczyszczaniem miasta: wszędzie pełno śmieci, walających się odpadów i zwierzęcych odchodów, naprawdę trzeba się niezłe postarać żeby w coś niechcący nie wdepnąć…
Ponoć śmieci wywożone są tutaj tylko 2-3 razy w tygodniu bo mieszkańcy nie chcą płacić za wywóz odpadów, co wiązałoby się z dodatkowymi kosztami w i tak już trudnej sytuacji ekonomicznej tutejszej społeczności.
Za namową M pierwszy wspólny wieczór w Valparaiso spędziliśmy na kolacji w naszej restauracji hotelowej i był to absolutny strzał w dziesiątkę, bo o tylu przysmakach i tak estetycznie podanych moglibyśmy gdzie indziej tylko pomarzyć. Ryby i owoce morze mają tutaj wyborne a mięsem z tuńczyka z powodu niższej zawartości tłuszczu można objadać się do woli. Drugiego wieczoru mieliśmy mniej szczęścia, bo przeoczyliśmy zmianę czasu w Chile i o 22 biegaliśmy po mieście o pustym od rana żołądku byleby tylko znaleźć jakąś otwartą o tej porze jadłodajnie. Z braku laku trafiliśmy do francuskiej oberży podczas kolacji w której znowu znowu ktoś coś powiedział za dużo a w konsekwencji nastąpiły ciche dni miedzy nami i do hotelu każdy z nas wracał w pojedynkę.
W dniu powrotu do Santiago było pochmurna i mżyło, nie chciało mi się nawet wyściubić nosa z hotelu. Zeszliśmy na śniadanie i okazało się ze dżdżysty poniedziałkowy poranek byliśmy jedynymi gośćmi w Palacio – większość wyjechała wczoraj a ostatnia amerykańska para właśnie się wymeldowywała. Dzięki takiej okoliczności podano nam śniadanie do stolika przy wyjściu na werandę z wielkimi przeszklonymi drzwiami skąd rozchodził się niesamowity widok na miasto i zatokę. Jak za dotknięciem magiczną różdżką M. natychmiast wrócił dobry humor, którym mnie uraczył.
Zaplanowaliśmy wrócić na 2 dni do Santiago skąd w środę rano wylatujemy na Wyspę Wielkanocna.
Osobiście bardzo było mi to na rękę, bo w Galerii Costanera vis a vis naszego hotelu zrobiłem mega udane zakupy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.