W zeszły weekend M musiał znowu pracować w sobotę i był z tego powodu bardzo niezadowolony, widząc jego nie szczęśliwą minę i mając w pamięci moją kilkutygodniową nieobecność obiecałem mu zająć się domem, bo cały weekend miałem wolny. Zrobiłem śniadanie, pranie, ogarnąłem nieład, poprasowałem tak, żeby M nie miał powodów do fochów. Około południa wysłał mi sms, że po pracy idzie na ostry dyżur, bo sobie ukroił kciuk…
Zadzwonić chciałem, ale w pracy nigdy nie odbiera, więc upewniłem się tylko czy żyje i czy mam przyjechać po niego do restauracji. Odpisał, że nie ma takiej potrzeby.
Oczami wyobraźni widziałem już pokiereszowaną jego łapkę, krwawą rzeźnie na kuchennym stole i oderżnięty kikut leżący gdzieś pomiędzy karczochami a owocami morza. Przed końcem pracy upewniłem się czy aby na pewno mam nie przyjeżdżać. Odpisał, że nie…
Wiec trochę bardziej uspokojony wróciłem do swoich domowych zajęć, słuchając sobie muzyki.
M zadzwonił jakąś godzinę później z pytaniem gdzie jestem, bo czeka na mnie…
Okazało się, że amore w ostatniej chwili zmienił zdanie i zapragnął, żebym jednak poszedł z nim do tego lekarza, tak na wszelki wypadek gdyby okazało się, żeb nie może dogadać się ani po włosku ani po francusku… Przeczytałem te wiadomość za późno, a M mruknął tylko „ok ciao” i się rozłączył.
W 5 min bylem ubrany i a następne 10 zajęło mi dotarcie do ambulatorium. M niestety nigdzie nie było, nie odpowiadał na smsy ani nie podnosił telefonu postanowiłem wiec czekać nim zgłoszę zaginiecie na policje. Wyobrażałem sobie, żeb pewnie chce mnie ukarać, że mnie przy nim nie ma jak mnie potrzebuje, raz po raz pocieszając się, że jeśli rzeczywiście ma czas na takie gierki znaczy, że wszystko z nim jest w porządku.
Szczęście największe odnalazło się po pól godziny, z 3 szwami i zabandażowanym paluchem, tygodniowym zwolnieniem lekarskim, ale na cierpiącego nie wyglądał a jedynie przejętego, bo okazało się, że to jego pierwsze szwy w zyciu. Zabrałem więc nieszczęśnika na różowego szampana do baru gdzie po drugiej lampce ostatecznie przekonałem się, ze amore będzie żył jeszcze długo.
W drodze powrotnej weszliśmy do delikatesów w Globusie i obkupiliśmy się w same smakołyki: gotowaną włoską szyneczkę, peperoni nadziewane tuńczykiem, sałatkę z awokado, kiszone ogórki, foie grais, łososia, butelkę pouilly fuisse i eklerki od Sprungli…
Miało być tak pięknie, w domu miałem być, przynosić M kawę do lóżko rano, pracować w biurze i kończyć prace o 17, miałem prać, prasować i najważniejsze być przy nim… Dupa.
Niespodziewanie wypadły mi wyjazdy do Amsterdamu i Berlina. Nie lubię jeździć nigdzie w grudniu, bo zwykle tracę mnóstwo czasu na lotnisku czekając na opóźniony samolot albo poprawę warunków pogodowych. I tym razem było tak samo, KLM miał prawie godzinę obsuwy, taksówka wlokła się nieziemsko z lotniska do hotelu a potem z hotelu biura. Szkolenie zrobiłem w niecałe 60 minut a resztę czasu spędziłem przy kawie i ciastkach flirtując z nowym office managerem. Poznaliśmy się przez telefon, kiedy zaskoczony odkryłem, ze Laurens, do którego dzwonie to nie urocza kobieta a facet, który w drugim zdaniu oświadcza że mu wszystko jedno, bo jest versatile. Nie mogłem przestać się z niego śmiać przez następne kilka minut a jak wreszcie się zobaczyliśmy to już wiedzieliśmy, że gramy do jednej bramki.
Do Berlina lecę dzisiaj, na razie sam, ale jutro rano przylatuje M i zabieram go na świąteczną kolacje do First Floor w Hotelu Palace.