Późnym popołudniem dotarliśmy do Melbourne. K ma jakiegoś pecha, bo kontrolują ją szczegółowo na każdej bramce security. Mnie dopadło tylko raz, odbyliśmy już kilka wewnętrznych przylotów, ale dopiero w Alice jakaś wredna legalistka przyczepiła się do mojego 2 kg nadbagażu. Te 2 kg kosztowały mnie 30 dolców. Los ją pokarał za nadgorliwość, bo gdy chciała wystawić mi pokwitowanie zaciął się system, musiała go restartować, co na niewiele się zdało i w końcu wypisała mi go ręcznie zgarniając przy tym słowną chłostę od niezadowolonych pasażerów stojących za mną w kolejce.
Melbourne jest ładne, ale nie zachwyca jak Sydney. Wydaje się bardziej rozmemłane i brudne a niektóra architektura dziełem przypadku. Dużo jest tu chińskich i greckich restauracji, bo te narodowości stanowią tu większość imigracyjną i wczoraj u jednego Greka jedliśmy najlepszy posiłek od momentu przyjazdu do Australii. Do zwiedzania nie ma tu wiele, wszystkie atrakcje leżą w zasięgu jednodniowego wypadu autem, w mieście obeszliśmy wszystko w jedno popołudnie.
W czasach gorączki złota Wiktoria rozwinęła się znacznie, wtedy pieniądze wydawały się płynąć niewyczerpalnym strumieniem – po tamtych czasach dobrobytu dziś zachowały się okazałe kolonialne posiadłości.
Great Ocean Road zapiera dech w piersiach swoimi serpentynami, wybojami, wertepami i widokiem nadmorskich kurortów. Dzień spędziliśmy w 40 stopniowym upale, który właśnie wdarł się w tę część Australii, w towarzystwie chmary much, które gdy dotarliśmy do kamiennych 12 Apostołów stały się tak uciążliwe, że K postanowiła nie wychodzić już z autobusu.
Pierwszego wieczoru po przyjeździe spotkałem się na kolacji ze swoim dawnym współwspaczem, który 2 lata temu wyemigrował do Australii. Wiedziony przeczuciem wynająłem osobny pokój, a wieczorem urządziliśmy sobie wspominki – było na tyle miło i przyjemnie, że został u mnie przez dwie kolejne noce i głównie graliśmy…
Kolejny wieczór K zabrała mnie na kolację to Tajwańczyka gdzie smakowicie wyglądające dim sumy i sałatkę z meduzy jedliśmy w towarzystwie gigantycznego robalo-chrabąszcza, który zakamuflował się między pojemnikami z przyprawami i pałeczkami raz po raz ukazując się nam w całej swej odrażającej okazałości odbierając resztki apetytu. Biedak ostatecznie źle skończył rozdeptany klapkiem przez przypadkowo przechodzącą tamtędy skośnooką.
Gdyby niewykupiony wcześniej przelot na Tasmanie załapalibyśmy się na Australian Open…