Chwilami, gdy patrzę na to, co dzieje się wokół, gdy słucham innych, to mam wrażenie, że pracuję w domu wariatów. Przeto jestem szczęśliwy, kiedy wracam do domu i nie muszę już nigdzie wychodzić.
Bez sensu, przymusowe spotkania, niedzielne obiady z rodziną, rozmowy, które utwierdzają w przekonaniu, że trzeba siebie ocalić, stworzyć swój własny świat i bronić go przed całą tą bylejakością, głupotą, chamstwem i hipokryzją, które zalewają świat i przenikają już wszystko.
Zamieszanie w pracy sprawia, że po każdym dniu czuję się jak przeciągnięty przez wyżymaczkę. Wszystko wskazuje na to, że ten cyrk nie skończy się szybko. Mam to głęboko w dupie. Wiem, że kurwa kurwie łba nie urwie, a nawet jak urwie, to nie będzie po kurwie, bo gówno zawsze na wierzch wypłynie. Podchodzę, więc do tego wszystkiego zupełnie bez emocji. Chuj. Chwilami śmieszy mnie nawet ta atmosferka. Chwilami odczuwam satysfakcję pamiętając butę, arogancję i pewność siebie paru durnych cip i pojebanych dupków. Wiem, że żadna kuracja im pomoże, bo głupota jest nieuleczalna. Głupi pozostanie głupi. Ale niech sobie poszarpią nerwy, niech poczują ten strach, który z kpiną na ryjach tak hojnie siali. Kto sieje wiatr zbiera burzę. Czasem trzeba na to długo czekać, ale ja nauczyłem się czekać i przekonałem się, że czekać warto, bo przychodzi zawsze.
Sztuka wazeliniarstwa nie jest prosta. Wciąż uczę się uśmiechów. Przerobiłem już jedynkę i dwójkę, coraz śmielej jeżdżę na trójce. Nauczyłem się blokować wewnętrzny głos, który drze się we mnie, żeby narzygać na jedno, drugie, trzecie biurko. Skutecznie powstrzymuje już odruchy wymiotne.
Stałem się niewolnikiem wynikających z rozmów i układów.
I jestem trochę zmęczony…
Skończył się kolejny dzień, kolejna szopka. Zmęczony zszedłem ze sceny, wróciłem do domu-garderoby. W ekranie monitora jak w lustrze odbija się prawda. Mógłbym coś poprawić, podmalować, przypudrować… ale już nie muszę. Na dzisiaj gra skończona, bo już wieczór, noc… które są wyłącznie moje.
Mam straszny katar i o ironio jutro lecę z M. do Kataru.