Jeszcze przed wylotem do Auckland wypadł mi wyjazd integracyjny naszego działu. W tym roku padło na Berlin i choć wszyscy pracy mam w bród to nie było zmiłuj się – obecność była obowiązkowa.
Kilka tygodni wcześniej kupiłem bilet na samolot i zarezerwowałem hotel. Pomyślałem – polecę rano o 10.00 popracuję z hotelu, wieczorem może z kimś się umowię.. Jak sobie postanowiłem, tak zrobiłem.
W przeddzień wylotu szef zażyczył sobie spotkania ze mną i musiałem przebukować bilet na późniejszą godzinę. Wyliczyłem sobie 11.30 spotkanie, 12.10 najpóźniej wyjdę z biura tak żebym zdążył na pociąg 12.32.
Spotkania z L. są jednak nieprzewidywalne, bo albo je przekłada, albo w ostatniej chwili odwołuje albo – jak było w tym przypadku – przedłużają się o następne 30 minut.
No nic, na pociąg 12.32 nie zdążyłem, ale jest jeszcze następny o 14.00 tak na styk przyjeżdzający na lotnisko w Kloten. Niby trzeba być min. 45 przed odlotem, ale jak mam wszystkie złoto-srebrno-platynowe statusy pomyślałem, że przymkną oko na 5-10 minut spóźnienia.
Punkt 14.00 dojechaliśmy do Zurichu HB a stąd już tylko 17 minut do lotniska. Pomyślałem samolot odlatuje o 15 wiec jest dobrze, zdążę…
W Zurichu pociąg stał kilka minut dłużej, więc zacząłem niecierpliwić się, kiedy wreszcie ruszymy dalej.
Gdy wreszcie ruszył zacząłem pakować laptopa do teczki i zbierać się do wyjścia. Minęło 15 minut a zza okna zaczęły wyłaniać się nieznane mi wcześniej obrazy lasów, pastwisk i wolnostojących budynków. A gdzie Oerlikon? A Hardbruecke? Coś mi widoczki zaczęły nie pasować, bo trasę te znam przecież na pamięć…
Popatrzyłem na wyświetlacz zawieszony na końcu przedziału: Brig. Kurwa gdzie ja jadę? W góry?
Zatrzymałem konduktora, który wyjaśnił mi, że pociąg musiał zmienić trasę i wraca do Berna…
Samolot mi uciekł, musiałem kupić nowy bilet, wróciłem do Berna i teraz znowu jadę na lotnisko…Może za trzecim podejściem uda mi się dotrzeć do Berlina.
Za dużo pracuje albo to początki Alzheimera…
Normalnie Dzień Świstaka…