Moje życie to obecnie bezmiar nieustającej pracy, wszystko jest jej podporządkowane i nawet M. końcu przyznał, że i jemu taka sytuacja przystaje się podobać. Tak samo pracuje a dodatkowo wziął na siebie gotowanie, sprzątanie, pranie, zakupy a ma jeszcze czas na bieganie i rower, podczas gdy ja wracam do domu zwykle ok 19. wypluty i zrypany a jedyne, na co mam ochotę to otwarcie butelki wina albo podwójnie znieczulającą dawkę whisky. M. czasami prosi mnie żebym w drodze z biura kupił chleb albo owoce, ale nawet z tym nie może na mnie liczyć. Sytuacja trwa nieustannie od 6 miesięcy i nawet ja dostrzegłem że taki styl życia jest prawdziwym okresem próby dla naszego związku i lepiej dla nas jeśli szybko się ogarnę nim M. wystawi mi torby za drzwi bo pożytku ma ze mnie zero, nul, nada.
Uwielbiam prasować, bardzo się przy tym relaksuję, bo najlepsze pomysły przychodzą mi wtedy do głowy. Obecnie nawet na to nie znajduję w sobie wewnętrznej motywacji.
Mam szczęście, że M. ze mną wytrzymuje, bierze na siebie cały dom a nieustannie zaraza mnie swoim dobrym humorem, czasem jak wracam późno z biura do domu i widzę pięknie udekorowany stół, wykwintną kolację z przystawkami i deserem oraz uśmiechnięte oczy M. myślę sobie, że jestem dupą wołową i nie potrafię się lepiej zorganizować i że na to wszystko nie zasługuję, że gdyby nie on pewnie dawno bym już poległ w natłoku sprawunków, utrzymania domu i załatwiania spraw codziennych. Czasem myślę, że zwykle dziękuje to o wiele za mało.
M. jest bardzo dobrym człowiekiem i strasznie musi mnie kochać, że pomaga mi i godzi się na to wszystko.
Ostatnio walczę ze sobą żeby nie sprawdzać poczty po powrocie do domu, bo inaczej ginę w odmętach ulepszania cudzych procesów. Próbuję wykorzystywać ten czas dla nas i dla siebie i jak na razie wychodzi mi to z mizernym skutkiem. Niech ta firma się już rozdzieli albo niech ktoś nas wreszcie kupi, bo jak tak dalej pójdzie zostanę alkoholikiem albo samotnym średniolatkiem z furą pieniędzy na koncie.