M. znowu funduje mi powtórkę z rozrywki. Kilkanaście tygodni temu znalazł ofertę sprzedaży restauracji w Bernie i od tamtej pory nie mówi już o niczym innym. Skontaktował się z agencją pośredniczącą i początkowo nikt nie traktował go poważnie, bo agent nie mówił po włosku. Dopiero po jakimś czasie znalazł się ktoś, kto byłby wstanie go zrozumieć, ale już po pierwszej rozmowie zbyli go, gdy dowiedzieli się ile ma pieniędzy. M. wcale się tym nie przejął, przeklinał agencję i ludzi tam pracujących, że nikt nie odpowiada na jego maile, które nota bene pisał, ale po włosku…
W międzyczasie podczas wyjazdu do Dijon skumał się z kolegą z pracy, czy ten nie myślał nigdy o otwarciu własnego biznesu. Niczego niespodziewający się Antonio przytaknął mu z aprobatą, chwaląc talent kulinarny M. i jego niekonfliktowość w pracy, przy kolacji i butelce wina obaj rozprawiali jakby to było mieć własną restaurację i jakby mogła ona wyglądać. Jak dla mnie było to takie typowe gdybanie, bez żadnych konkretnych ustaleń czy rozmowie o możliwościach finansowych obu panów. W kilka dni po powrocie z Dijon M. powrócił nagle do tematu i poprosił Antonia, aby ten wszedł z nim w spółkę i zainwestował 30 tys. franków we wspólną pizzerię. Antonio nie spodziewał się, że to o czym tylko teoretyzowali i w dodatku nie całkiem na trzeźwo może zamienić się tak szybko w konkretną propozycję współpracy. Byłem przy ich rozmowie, obiecał że się zastanowi, ale widać było że podchodzi sceptycznie do tego pomysłu, wił się jak wąż nie wiedząc jak wyjść z tej sytuacji i nie zrazić do siebie M. Im bardziej M. naciskał tym większych doszukiwał się braków i potencjalnych problemów w byciu wspólnikiem i całym tym projekcie. Jak dla mnie wyglądał jak uderzony obuchem, zaskoczony próbował się grzecznie wykręcić, ale gdy to nie zadziałało, odmówił wprost.
M. nie zraził się brakiem solidarności ze strony niedoszłego wspólnika, ani brakiem chęci niesienia pomocy celem wcielania w życie swojej idee fixe po czym zakomunikował, że kupi tę restauracje sam. Zdążyłem zaledwie wyjechać na święta do Polski a M. złożył wypowiedzenie w swojej restauracji i ma trzy miesięczny okres wypowiedzenia. W banku złożył formalny wniosek o pożyczkę na 50 tys. franków. Nie ma czym jej zagwarantować więc likwiduje swój fundusz emerytalny bo ponoć tak można. Ja mam mu dać 20 tys., drugie tyle ma zaoszczędzone. Restaurację chce mieć sam w Bernie, nie mówiąc słowa po niemiecku, planuje też być kucharzem, sprzątaczką, księgowym i kelnerem w jednym, bo nie stać go na zatrudnienie nikogo do pomocy.
Jestem zły za jego naiwność i beztroskę… Za rok będzie tonął w długach a ja się na niego wypnę.. Może jeszcze bank mu tej pożyczki nie przyzna to nie wpakuje się w kolejne kłopoty… Rozmawiałem z nim dziś przez telefon, powiedziałem, że nie podoba mi się ten pomysł, że żaden z jego dotychczasowych pomysłów nie wypalił a on musi zejść w końcu na ziemię, za co M. się na mnie obraził. Bo wszyscy jego przyjaciele mu dobrze życzą i chwalą za odwagę (brawurę) oferują pomoc jak będzie trzeba (z grzeczności) a ja uprawiam jedynie czarnowidztwo i w ogóle go nie wspieram (20 tys. rośnie na drzewach)… A ja mam wrażenie że jako jedyny jestem z nim po prostu szczery…
Złamas ze mnie? Nie sadzę. Zdarza się, jedna ze stron forsuje coś, nazywa wspólną decyzją, a po czasie okazuje się, że druga strona cierpiała, choć zapewniała, że wcale tak nie jest.