Francesco został moim przewodnikiem drugiego dnia pobytu w Quito. Grupowa wycieczka okazała się prywatną, z czego nie robiłem żadnego problemu i chętnie dopłaciłem 95 dolarów.
Droga do Quilotoa wiodła malowniczą Pan-American Highway, pokonanie całej trasy zajęło nam niecałe 3 godziny, po mimo chronicznego zmęczenia spowodowanego brakiem snu nie spałem, bo Francisco okazał się bardzo chętnym towarzyszem rozmów.
Zadeklarowałem się, że zejdę na brzeg laguny a potem ochoczo wrócę dłuższą za to malowniczą 3 godzinną trasą po stromym zboczu krateru. Zejść było łatwo, wysokie stopnie schodów przysypane grubą warstwą piasku i żwiru, choć stromo zajęło nam to niecałe 30 minut. Nad brzegiem jeziora posiedzieliśmy może z kwadrans lub dwa ciesząc oko pięknymi widokami i słońcem które tego dnia było dla nas bardzo łaskawe, po czym zaczęliśmy powrotną wspinaczkę. Po 10 minutach wiedziałem że taki spacer to nie dla mnie, Francisco zaoferował że może chciałbym za 10 dolarów wynająć konia albo muła, ale nie chciałem wyjść na niemotę. Wróciliśmy tę samą trasą którą schodziliśmy tyle że tym razem zajęło nam to całe 70 minut. Że jestem nieprzyzwyczajony do takich marszów, zaraz miałem mokro w majtkach, na plecach i skroniach czułem pot, ale najgorszy był brak tchu, musiałem stawać na odpoczynek 4-5 razy bo inaczej bym się chyba uświerkną. Po takim wysiłku byłem głodny jak wilk, rzuciłbym sie nawet na grillowaną świnkę morską, która jest tutaj lokalnym przysmakiem. Francisco znalazł jednak lepsze miejsce – małą, klimatyczną, przytulną gospodę prowadzoną przez jedną z lokalnych rodzin. W zacisznym, ciepłym miejscu, otoczony gromadką ciekawskich dzieci, cieszących się na widok nieznajomego, wśród psów i kotów zjedliśmy prosty posiłek składający się z ryżu, mięsa, warzyw, który po tak forsownym wysiłku smakował jak najpyszniejsze danie świata.
Pogoda nas rozpieszczała do końca dnia, jadąc autostradą wreszcie udało mi się zobaczyć ośnieżony wierzchołek wulkanu Cotopaxi. Zatrzymalismy się jeszcze po drodze u jednej rodziny mieszkającej w bardzo prymitywnych warunkach, lichej chatce zlepionej z gliny i pokrytej byle jaką strzechą, w środku wyścielonej słomą po której biegało całe multum morskich świnek. Podobno ich obecność gwarantuje w nocy ciepło. Prócz rodziców i dziadków mieszkało tam pięcioro dzieci. Troje stało przede mną umorusane ziemią i błotem a dwójka pracowała ciężko fizycznie kopiąc coś w niby przydomowym ogrodzie. Rzadko ktoś ich tutaj odwiedza, a ja wyglądałem jak przybysz z innej planety w kolorowych butach i żółtych oakleyach. Dziewczynka zaproponowała mi gorącą czekoladę ale szczerze bałem się sensacji gastrycznych jakie mogło spowodować wypicie tego wywaru z brudnego kubka. Przygnębiający widok. I znowu myśl, że mam w życiu tyle szczęścia.
Francesco bardzo dobrze mówił po angielsku, był bardzo rozmowny, zabawny, wobec turystów nie uznawał tematów tabu czym od razu mnie sobie zjednał bo od kogo usłyszałbym o zwyczajach panujących w tej kulturze, rozwodach, podatkach, sąsiednich krajach i dowcipach z tym związanych, zarobkach, oszukiwaniu urzędu podatkowego, mechaników, przekupywaniu policjantów i urzędników, niewydolnym systemie opieki zdrowotnej, rozwodach, imigrantach, problemach społecznych, szkolnictwie, religii i instytucji Kościoła, wypadkach z wprowadzaniem dolara jako lokalnej waluty, problemach ludzi z głębokiej prowincji żyjących pod strzechą ze stadem morskich świnek.
Bardzo przypominał mi Adilego z Omanu, który opowiadał nam o seksie przedmałżeńskim w krajach islamskich, piciu alkoholu albo demonstrowaniem tego co dokładnie nosi pod białym thawbem. Dla takich chwil właśnie odwiedzam różne kraje, człowiek uczy się jak żyją inni, czy mają gorzej czy lepiej, jak radzą sobie z problemami i z jakim nastawieniem je przyjmują w konsekwencji to bardzo dobra lekcja pokory.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.