Szlag mnie trafia siedząc ciągle w domu, jajo chyba zniosę z nudów, każdy dzień wygląda podobnie: budzę się o 8, wstaję i robię nam kawę, czasem śniadanie, które serwuję M. w sypialni, wracam do łóżka i wyleguję się przez następne dwie godziny oglądając „Good Wife” nim M. nie wyjdzie do pracy. Potem kawa, sprzątanie, zakupy, pranie, film, nim po 14 wróci M. zdążę porozsyłać jeszcze kilka cv, potem obiad, kawa, M. wraca do pracy a ja zwykle oglądam coś na Netflixsie albo robię inną bezsensowną rzecz. Pogoda nie pozwala już wychodzić na rower więc czuje się jak zamknięty w jakiejś klatce. Mam teraz dużo czasu na szukanie pracy, napisanie cv i zrobienie portfolio projektów a i tak czuję jak czas ucieka mi przez palce.
Żeby zupełnie nie zwariować za każdym razem kiedy M ma więcej niż jeden dzień wolnego ewakuujemy się z domu. Byliśmy razem w Lucernie, Zurychu, poleciliśmy na kilka dni do Londynu i Brukseli.
Dla M. był ro pierwszy pobyt w stolicy Wielkiej Bretfanii i zachwytom nie było końca. Kupiłem nam bilety na grudzień, myślałem, że akurat jak co roku latamy gdzieś na świąteczne jarmarki, dlaczego by nie lecieć do Londynu? Okazja pojawiła się jednak szybciej, bo M. dostał pod dni wolnego pod rząd i przekonałem go, by lecieć już w październiku. Trochę marudził, na siłę szukał wymówki by nie ruszać się z domu, ale w końcu uległ. Przebukowałem bilety, zarezerwowałem hotel w Bloomsbury i piątek byliśmy już na miejscu. Londyn powitał nas o stokroć lepszą pogodą niż w tym czasie panowała w Bernie, na London City świeciło słońce, niebo było prawie bezchmurne, aż trudno było mi uwierzyć jak trafiliśmy z pogodą. M. ostatecznie przekonał się, że to był dobry pomysł z tym przyjazdem. Radisson sprezentował nam miłą niespodziankę, przestronny, pół okrągły pokój na ostatnim piętrze kilkupiętrowej wieży. Śmialiśmy się z M. że ktoś powinien po nas przyjść i próbować nas stamtąd uratować. Nie narzuciliśmy sobie żadnego szalonego tempa a i tak udało nam się zobaczyć najważniejsze miejsca w mieście: Tower i katedrę, Soho, National Gallery i British Museum, Pałac Buckingham, Westminster i Big Bena. Prawie wszędzie chodziliśmy pieszo co obojgu wyszło nam to tylko na dobre. M. zachwycał się architekturą i eleganckimi wystawami sklepów, najbardziej podobało mu się jednak, że w Londynie nie ma tramwajów i wiszących kabli elektrycznych. Na sobotni wieczór zaplanowałem dla nas musical, bo inaczej skończyłoby się na wielkim obżarstwie i mega wielkim rachunku, w którejś z restauracji Gordona Ramseya. Ile razy gdzieś jedziemy taka kolacja to już tradycja. Poszliśmy na kompromis i wielką ucztę zaserwowaliśmy sobie dopiero w niedzielę u Włocha.
Kilka dni po powrocie na nowo zacząłem wiercić mu dziurę w brzuchu, bo okazało się, że znowu ma 2 dni wolnego. Znalazłem tani bilet do Brukseli, zarezerwowałem wstępnie hotel i na nowo zacząłem podchody i tańce godowe. I tam razem udało mi się go urobić, w czwartek rano wsiedliśmy w pociąg do Genewy i w południe byliśmy na miejscu. Znowu strzał w dziesiątke, M. nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że stolica Belgii jest tak elegancka i multikulturowa, i że tak mocno przypadnie mu do gustu: szczerze uśmiechnięty, pogodny chodził między uliczkami Starego Miasta, zachwycał się wystawami sklepów i zdawał się być bardzo zrelaksowany, ciągle żartował albo pękał z dumy gdy mógł ćwiczyć swój francuski. Najwięcej czasu spędziliśmy w sklepach z czekoladą, obkupiliśmy się na zapas pralinkami i przeróżnymi rodzajami czarnej czekolady a na obiad wsunęliśmy olbrzymią porcję frytek. Całe popołudnie i wieczór spacerowaliśmy bez celu i pośpiechu, obmyślając naszą przyszłość i snując kolejne wyjazdowe plany.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.