Szczerze, miałem nadzieję, że ostatni wieczór będzie należał tylko do nas, w końcu czekał nas wielki dzień, ale oczekiwania okazały się trochę na wyrost, bo M. zdecydował inaczej, na wspólną kolację zaprosił D & M. I może wszystko byłoby w porządku, gdybym tylko nie miał takiej alergii na D. a on nie był takim cholernym egocentrykiem zachowującym się jak pępek świata, za co najchętniej walnąłbym go prosto w łeb. Nie chciałem się kłócić ani psuć nam humorów, zagryzłem zęby z mocnym postanowieniem, że nie dam się wyprowadzić z równowagi.
Może jestem zbyt wymagający i powinienem był się bardziej wyluzować, ale w moim przeświadczeniu dzień wesela należy do nas i wszystko i wszyscy powinni kręcić się wyłączenie wokół nas, nikt nie ma prawa skraść nam tych chwil… chociaż mam wrażenie, że nawet niektórzy najbliżsi o tym zapomnieli.
Po przyjeździe do Lugano poszliśmy z M. na spacer, świeciło słońce, nad jeziorem spacerowało mnóstwo osób, rodzin z dziećmi, par i turystów. Po drodze, w pobliżu Hotelu Dante znaleźliśmy przyjemną restaurację, gdzie na wieczór zarezerwowaliśmy nam stolik. Ceny w Lugano są jakie są, miasto do najtańszych nie należy, w końcu to cały czas Szwajcaria, dlatego przez wzgląd na D. i M. wybraliśmy coś mniej horrendalnie drogiego, tak aby nie czuli się skrępowani.
Z czasem emocje opadły, w końcu każdy Włoch ma swojego migliore amico i nic tego nie zmieni. Prawie przestałem z tym walczyć, kiedy D. zadzwonił zapytać czy moglibyśmy dziś i jutro odebrać ich z Airbnb, bo parkingi w centrum Lugano są drogie. M. jeszcze rozmawiał z nim przez telefon, kiedy we mnie zaczęło kipieć, kazałem ruszyć mu swoje cztery litery i wziąć taksówkę albo jechać autobusem. Na samą myśl, że w dniu ślubu M. miałby jechać odebrać go z hotelu i wieźć do ratusza, bo tamten jest leniem patentowanym, prawie strzeliła mi żyłka na czole. Już sobie wyobrażałem jak M. wypacykowany, wypichcony, wymuskany i wypachniony zostawia mnie, bo w dniu naszego wesele jedzie odebrać tłustą gwiazdę Bari, by zawieźć ją na nasz ślub. Na szczęście M. się w porę opamiętał, wybrał dobrze i odmówił.
Na naszą kolację D. spóźnił się ponad pół godziny, na dodatek z oddali piszczał jak popieprzony a mój M. mu wtórował, bo niestety, gdy ci dwaj się spotkają, zawsze dostają małpiego rozumu.
Stolik prawie nam przepadł, na szczęście goście, którzy go zajęli zgodzili się nam go oddać. Potem było już tylko miło, lało się dużo wina, jedzenie było wyśmienite. Schody zaczęły się dopiero, gdy przyszło do płacenia. Od początku było mówione, że dziś każdy płaci za siebie, ba była nawet mowa, że to D. zaprasza nas na tę kolację, ale obaj z M. zgodnie stwierdziliśmy, że byłaby to lekka przesada. Tyle że D. nagle zapomniał gotówki, przestała działać mu karta, jedna, druga i już prawie M. miał zaproponować, że zapłacimy za nich kiedy zmroziłem M. wzrokiem: zapłać za tego bałwana teraz a jutro w ratuszu mnie nie zobaczysz – powiedziałem w myślach. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że D. to wielki dyrektor banku, to chyba wbiję mu widelec w czoło. Dusigrosz, mitoman i kłamczuch.