Pani w RAV coraz bardziej wydaje się zaniepokojona moją sytuacją, nie wprowadzam jej jednak szczegółowo we wszystkie swoje plany ani zawirowania życiowe tudzież oszczędnie gospodaruję prawdą. Ta sytuacja i tak nie utrzyma się długo, za kilka miesięcy będę zmuszony wrócić do Polski i zacząć życie od nowa. Mam z tego powodu coraz większego doła i sporadycznie zdarzają mi się nieznane mi dotąd ataki paniki, płaczu i poczucia bezsilności. Czuję jakbym dosięgał swojego dna, choć o prawdziwym dnie nie może być przecież mowy. Rodzice mi nie pomagają, ostatnio usłyszałem, że jeśli miałbym wrócić do Polski, to wszędzie tylko nie do Wrocławia, bo śmiano by się ze mnie, to byłby wstyd, że ja, taki człowiek sukcesu wracam z podkulonym ogonem na stare śmieci i muszę zaczynać wszystko od początku. W głowie mi zahuczało, gdy usłyszałem te słowa to z ust własnej matki, ale ona nigdy przecież nie przebierała w słowach.
Przyjaciele głównie mnie irytują – swoimi ciągłymi pytaniami o to co dalej zamierzam robić, albo zapewnieniami, żebym się nie martwił, że wszystko się ułoży, od słuchania tego robi mi się niedobrze.
M. wspiera mnie najlepiej jak potrafi, ale wydaje mi się, że on także zaczyna rozumieć, że nieuchronny koniec jest blisko a my nadal nie mamy planu awaryjnego jak wyjść z tego impasu. Rozumiem jego argumenty i nie mogę wymagać, żeby ponosił konsekwencje moich decyzji. Kochamy się, ale wcale nie oznacza, że obaj musimy skakać za sobą w przepaść. Szczerze nienawidzę zachowania jego rodziny, jego brata najchętniej palnąłbym w łeb i kazał wziąć się do pracy jemu i jego leniwej żonie. Na miejscu M. nie oddałbym rodzinie 1/4 swoich rocznych zarobków tylko dlatego, że płaczą mi do telefonu, że mają długi. Za kilka miesięcy sytuacja bardzo się zmieni, wtedy może się okazać, że zostanie sam, bez oszczędności, a ja będę daleko, sam potrzebując finansowego wsparcia. Z takim podejściem jego własna rodzina pociągnie go na dno.
Jestem zły na siebie, bo ewidentnie się przeliczyłem i przekombinowałem. Zawodowo znalazłem się w martwym punkcie, wszystkie plany wzięły w łeb, proroctwa się nie sprawdziły, przemyślane kalkulacje okazały się nietrafione a pewność siebie umarła śmiercią naturalną. Znalazłem się w zawodowej czarnej dupie i gdyby nie ubezpieczenie pewnie bym ze sobą skończył. Mam wrażenie że wiszę nad przepaścią, lada moment urwie się przytrzymująca mnie gałąź i runę w dół. Mój związek z M. się wykrwawia i jeśli szybko nie znajdziemy wspólnie jakiegoś rozwiązania, to za rok nie będzie nawet co zbierać z naszego małżeństwa. Nigdy nie myślałem, że może dojść do takiej sytuacji w moim życiu, wydawało mi się, że jestem zbyt ogarnięty i rozsądny, żeby do tego dopuścić, przecież potrafię dobrze planować, mam znajomości, jestem bardzo lubiany, więc nic takiego nie może mi się przydarzyć. Próbuję patrzeć na swoją sytuację z dystansu i wcale nie szukam dla siebie usprawiedliwienia, szczerze przyznaję, że ponoszę tylko konsekwencje swoich wszystkich wcześniejszych decyzji. Próbuję czasem pocieszać się w myślach. Problemy – kto ich nie ma, ja to z przeproszeniem nie mam żadnych.