W poniedziałek poszedłem wcześnie spać, czułem się senny, wskoczyłem więc do łóżka wcześniej wyciszając telefon, bo znając M. byłby pierwszy który próbował złożyć mi życzenia zaraz po północy. Myślałem, żeby poczekać i się o tym przekonać, ale oczy same mi się zamykały. Nim wybiła północ, smacznie już spałem. Rano przekonałem się, że miałem rację, M. wysłał mi wiadomość minutę po północy, gdy nastawiałem kawiarkę na poranne espresso, zadzwonił tato z życzeniami. Pojechałem do biura. Było pochmurnie. Przez cały poranek martwiłem się żeby samolot K. z Bazylei wylądował o czasie, żeby wszyscy goście zdążyli na kolację na 18, żeby trafili, by nie było za gorąco ani za chłodno, żeby wieczorem nie spadł deszcz, żebym sam o niczym nie zapomniał, żeby wszystko się udało.
Lekko przejęty zadzwoniłem nawet do Przystani usłyszeć, że wszystko jest w najlepszym porządku a stolik i tort czekają. Zwolniłem wcześniej do domu D. żeby czasem nie sprzątała mieszkania kiedy wrócę wcześniej z pracy odpicować się przed wyjściem. Przez cały dzień odbierałem wiadomości i telefony z życzeniami od rodziny, przyjaciół i znajomych. W biurze o mnie zapomnieli, ale bądź co bądź niczego innego się nie spodziewałem, w końcu pracowałem z tymi ludźmi dopiero od 2 miesięcy.
V. wysłała mi wiadomość, że wraz z A. dotrą na miejsce przed czasem a że wolałem pojawić się tam przed nimi, po 17. siedziałem już w taksówce. Zupełnie niepotrzebnie. V. się wcale nie zmieniła i przyszła spóźniona prawie pół godziny, nawet K. której samolot ostatecznie spoźnił się prawie godzinę zdołała dotrzeć na czas.
W pracy dzień jak co dzień. Nie było szału ani fajerwerków, nikt o niczym nie wiedział więc o 15 spokojnie jak gdyby nigdy nic wyszedłem do domu. O 11 zrobili nam alarm przeciwpożarowy akurat gdy lunął rzęsisty deszcz, ale to była jedyna taka atrakcja tego poranka.
W Przystani umówiliśmy się na 18, przyjechałem pierwszy, taksówką, bo chciałem dotrzeć tam na chwilę przed gośćmi, upewnić się jeszcze, że wszystko zapięte jest na ostatni guzik. K. z D. i dzieciakami pojawili się pierwsi, po chwili dołączyli V.i A. Za sprawą gromadki dzieci zrobiło się głośno w naszym kącie sali, poczułem jak tracę kontrolę nad sytuacją i… szybko włączyłem na luz, przestałem się tym przejmować, w końcu to była moja kolacja urodzinowa a dzieci są tylko dziećmi więc drzeć mordę i rzucać kredkami chyba muszą.
Dostałem prezenty i olbrzymi tort, usłyszałem Happy Birhday oraz jego odpowiedniki po niemiecku, macedońsku, francusku i rosyjsku. Jako że wśród zaproszonych nie było żadnego Polaka, musiałem obejść się bez rodzimego 100 lat, ale nie na długo, bo po kolacji zaprosiłem dziewczyny na drinka do hotelowego baru a tam zaprzyjaźnieni barmani wręczyli mi kawałek tortu ze świeczką i zrobili prawdziwie popisowe show.
Spędziliśmy naprawdę fajny wspólny wieczór, M. bylo przykro, że nie było go ze mną, ale z drugiej strony najważniejsze że nie byłem tego dnia sam. Jego 40. obchodziliśmy w Osace, moja wcale nie była gorsza.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.