Samolot z Bazylei miał ponad pół godziny opóźnienia. Z tego co usłyszałem od K, która kilka godzin wcześniej wylatywała nim z Wrocławia, nad Bazyleą panowały delikatnie mówiąc mało sprzyjające warunki pogodowe, które przyprawiły ją o mdłości.
Te pół godziny mogłoby trwać wieczność, gdybym przypadkiem nie spotkał na lotnisku „trupa z szafy” (ze swoim nowym/starym absztyfikantem). Zamieniliśmy kilka kurtuazyjnych zdań. Wilk pozostanie wilkiem nawet gdy minie 20 lat, pomyślałem sobie przyglądając się jego „koledze”, który nota bene sprawiał bardzo dobre pierwsze wrażenie, ale predator nie staje się nagle przecież bezbronną owieczką, więc jak dla mnie, coś musiało być na rzeczy w tej ich relacji. Nic mi w sumie dziś do tego, choć chłopaka było mi najzwyczajniej w świecie żal. Młodzi ze słabą psychiką lgnęli do niego zawsze, a „trup” bez litości to wykorzystywał pod maską zrozumienia, niesienia pomocy, nie szczędząc przy tym czułych słówek.
M. pojawił się w drzwiach hali przylotów chwilę później. Jego widok w kolorowych butach Moschino ozdobionych twarzami myszek Mickey i Minni od razu wywołał uśmiech na mojej twarzy. Wpadliśmy sobie w ramiona i już zaczęliśmy rozglądać się gdzie podziali się nasi goście P&F, gdy M. zorientował się, że bagaż z którym wyszedł nie był jego. Zgadzały się marka, kształt i kolor, tylko zawartość walizki była obca. Próbował wrócić do sali przylotów, ale zatrzymała go straż celna. Na nic zdały się tłumaczenia na migi, próbowałem interweniować nawet ja, ale polecono nam czekać na zewnątrz. Chłopak, który przyleciał z identyczną walizką na szczęście nie opuścił jeszcze terminalu, też zorientował się że coś jest nie tak z jego bagażem i spotkaliśmy go przed stanowiskiem w punkcie rzeczy zaginionych.
P.&F. pojawili się zaraz potem, F. zniknął wypłacić pieniądze z bankomatu podczas gdy ja entuzjastycznie witałem się jeszcze z P. Chwilę później przyleciał poruszony, twierdząc, że bankomat wydał mu pieniądze nim w ogóle zdołał wprowadzić na klawiaturze swój kod PIN co wywołało ogólną mega konsternację. Okazało się, że o tym zapomniał…
Chłopaki nie chcieli jechać do Marriotta taksówką, woleli zabrać się z nami autobusem. Trafił nam się kierowca szatan, jadąc rzucało nami na prawo i lewo, walizki prześlizgiwały się z jednej strony autobusu na drugi, bo kierowcy najwidoczniej wydawało się, że wiezie worki ziemniaków. Za to śmiechu było z tego co niemiara.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.