Pewnego rodzaju tradycją stały się zaproszenia na niedzielne śniadania do rodziców, za każdym razem kiedy M. przylatuje do Polski. Tym razem było nie inaczej. Cieszę się z takiego obrotu spraw, że M. skradł im serca, że zaakceptowali go w moim życiu i skutecznie powstrzymują się od wszelkich złośliwych komentarzy. Mogę walczyć z całym światem, ale nie mam siły ani ochoty walczyć ze swoją rodziną. Z drugiej strony śniadanie o 8 rano w niedzielę to lekki horror, który zawsze stanowi dla nas nie lada logistyczne wyzwanie, bo obaj lubimy w weekendy pospać trochę dłużej niż do pierwszych promieni wschodzącego słońca.
Wieczór wcześniej spędziliśmy z chłopakami na mieście, poszedłem po najmniejszej linii oporu pokazując im wyłącznie Rynek, stamtąd pieszo poszliśmy w stronę Mariny. Po drodze, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, spotkałem swoją koleżankę ze szwajcarskiego eB, która to przyjechała do Wrocławia wraz z rodziną na weekend. Przez ułamek sekundy myślałem, że może to ciąg dalszy urodzinowej niespodzianki i że za chwilę zza rogu wyskoczy reszta znajomych twarzy połowy berneńskiego biura, ale okazało się że był to tylko miły zbieg okoliczności.
Do domu wróciliśmy koło północy.
Rano ledwo zwykliśmy się z łóżka, ja pierwszy i zrobiłem nam kawy. Gdyby nie chodziło o rodziców, pewnie byśmy odwołali tę wizytę, ale u nich nigdy by to nie przeszło. Mamuśka jak zwykle stanęła na wysokości zadania: pięknie nakryty stół uginał się pod ilością polskich smakołyków, wszystko wyglądało bardzo apetycznie więc o diecie mogliśmy zapomnieć. Po 10 pojechaliśmy na miejsce spotkania, P&F wygrzebali się z pieleszy dopiero koło południa. Potem zaczął się ultra-maraton i dzał cipy, upał był nieznośny kiedy zwiedzaliśmy Ogród Botaniczny i Ostrów Tumski. Chwilą wytchnienia był jedynie rejs statkiem po Odrze, ale o drzemce nie było nawet mowy, ciągle musiałem coś tłumaczyć, opowiadać, zabawiać gości anegdotami. Po cichu liczyłem, że przed kolacją w Przystani uda mi się na kilka godzin wrócic do domu, odpocząć, przebrać się, ale nie było takiej opcji. O 18 kiedy szliśmy w stronę restauracji miałem czoło, głowę, kark i obie ręce spalone słońcem, marzyłem tylko o kuflu zimnego piwa i żeby ten dzień nareszcie się skończył..
M. lekko mnie poirytował, bo przyjechał na gotowe, nie pomagał mi, nie czuł się zobowiązany partycypować w kosztach kolacji, zakupach, nie dostałem od niego żadnego urodzinowego prezentu. W związku niby przecież nie chodzi o prezenty, ale taki lekki niesmak pozostał.
Przez następne dni za to lało jak z cebra, podczas gdy ja siedziałem w biurze M. brodził po wodzie z chłopakami w strugach deszczu. Wieczorami spotykaliśmy się zawsze na wspólne kolacje w Konspirze, Bułce z Masłem albo Sakano. Kiedy w czwartek wszyscy wreszcie wyjechali odetchnąłem z ulgą, że to już koniec. Ostatnie dwa tygodnie towarzysko należały do bardzo udanych, ale gdy każdy dzień wyglada tak samo czyli: pobudka, biuro, praca, zakupy, zwiedzanie, kolacja, impreza, bar, późny powrót do domu to może to człowiekowi trochę z czasem zbrzydnąć. Wyleczyłem się z zapraszania do siebie gości na kilka następnych miesięcy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.