Dziewczyny sprawiły mi nie małą niespodziankę przylatując ze Szwajcarii na moje urodziny.
Kiedy było już po wszystkim, poczułem się trochę zobligowany ich gestem, bo teraz wypadałoby spróbować odwdzięczyć się tym samym lub chociaż czymś w miarę porównywalnym.
V. szybko postawiła sprawę jasno, że nie da rady spotkać się w Amsterdamie, bo dom, bo dzieci, bo mąż na wyjeździe, bo zmęczenie i po mimo wielu próśb nie dała się przekonać do żadnego szalonego pomysłu.
K. zareagowała za to bardziej spontanicznie i z nieukrywaną radością przyjęła wiadomość, że będę w Szwajcarii. W rozmowach przebąkiwała coś o kolacji w Rialto albo w Allegro, ale nic konkretnego nie pojawiało się w jej planach. Kilka dnia przed jej urodzinami zjechałem pół Wrocławia, żeby sprawić jej jakiś właściwy prezent co nie było łatwe – trudno wybiera się prezent komuś, kto ma już wszystko. Dzięki temu jednak zrobiłem prawdziwy maraton po wrocławskich centrach handlowych i galeriach, wiem co gdzie kupię więc wysiłek się opłacił, na przyszłość będzie jak znalazł.
M. pracował przez cały mój pobyt w Bernie, zostawały nam tylko wspólne poranki, popołudnia kiedy miał przerwę oraz wieczory, kiedy późno w nocy wracał zmęczony do domu. Jak na razie dzielnie znosi tę naszą rozłąkę, choć zaskoczył mnie trochę pytaniem co by było gdyby sprowadził się za mną do Polski.
W dniu przylotu, jeszcze tego samego wieczora spotkałem się w nowo przerobionym NordSud na drinku z K. Przez telefon opowiedziała mi o swoich problemach z hipoteką na dom i tym jak bardzo przejmuje się faktem że D. nadal nie pracuje. Gadaliśmy wcześniej przez telefon prawie godzinę, próbowałem ją pocieszyć, ale nie bardzo mi to wychodziło. Zapewniałem ją tylko o jednym, że odkąd ją znam przy jej szczęściu z każdej opresji zawsze wychodzi obronną ręką i nieustająco ląduje bezpiecznie na czterech łapach.
W piątek rano zadzwoniła, że ma pomysł a kiedy z jej ust pada słowo „pomysł” należy się bać. Wymyśliła że swoje 40. urodziny chce spędzić w Aquabasilea, z dziećmi, narzeczonym i gronem znajomych. Pomysł wydał mi sie lekko absurdalny, ale z drugiej strony to były jej 40. urodziny i nawet jeśli chciałaby tego dnia skakać na bungee albo pływać w lodowatej Aarze nic mi do tego. Przeklinałem ten jej pomysł pod nosem kiedy godziłem się dojechać do Bazylei, przez cały czas robiąc dobrą minę do złej gry. Na szczęście z pomocą przyszli niezastąpieni w takich sytuacjach Szwajcarzy i ich cudowna mentalność: najpierw ochoczo zapowiedzieli się na urodzinach, ale gdy wyszło co się tak naprawdę szykuje, szybko odwołali swoją obecność. K. nie miała wyboru, musiała skapitulować i zaprosiła wszystkich do siebie do domu do Wabern. Pod koniec wieczoru przyznała mi rację, że przy takich okazjach nie zawsze chodzi przecież o to, żeby było glamour, ważne by tego dnia nie być samemu i spędzić dzien w gronie najbliższych nam osób.
W niedzielę spotkałem się w Kornahauskeller z M. Tradycji stało się zadość, wypiliśmy kilka piw, przy okazji opowiedział mi co słychać w eB i co nowego im się szykuje. Nie wiadomo tylko czemu pozwoliłem mu dać się zaciągnąć do następnego baru, po wyjściu z którego zmuszony byłem wracać do domu pieszo, bo czułem się naprawdę źle. Mój M. popukał się tylko w czoło, kiedy dowiedział się, że wracałem do domu wzdłuż Aary, praktycznie po ciemku i że nie wpadłem po drodze do rzeki.
Samolot do Warszawy miał prawie 3 godziny opoznienia, spoźniłem się na połączenie do Wrocławia przez co musiałem zostać przez noc w Warszawie i nocować w hotelu na lotnisku. Po 1. położyłem się do łóżka na kilka godzin, żeby zdarzyć na pierwszy samolot o 7. Przez cały dzień wyglądałem w biurze jak zombie.
***
K. zadzwoniła dzisiaj wieczorem, że problem hipoteki i brakujących 300tys franków właśnie się rozwiązał. Zawsze powtarzałem, że przecież ona jest w czepku urodzona.