Dzień świstaka dopadł mnie w sobotę, albo jak kto woli instant karma za wszystkie moje grzeszki, których dopuściłem się przez ostatnie parę tygodni.
Piątek był ostatnim dniem w burze przed wyjazdem do Zurychu. Wcześniej nakłamałem, że nie udało mi się na czas załatwić wszystkich papierów, dzięki temu swoją podróż mogłem zaplanować wokół planów przyjazdowych M. On od razu się ucieszył, gdy oznajmiłam mu że następne 3 tygodnie spędzimy razem. W piątek w biurze okazało się, że nie działa mi laptop (notabene mógłbym wystawić go na ebay w kategorii vintage collectables). Żeby go otworzyć potrzebuje widelca a touchpad działa jak pumeks. Machnąłem ręką, wiedząc, że na pewno działa mi mój prywatny a mając VPN będę mógł zalogować się do systemu skądkolwiek.
Potem zaczęło się rozkminianie co powinien przywieźć im na prezent: pomysłów było wiele: od butelki wódki, ptasie mleczko i prince polo, po andruty, odpustowe lizaki i kolorowe gumy kulki. Dyrektor, który zaprosił mnie do siebie zażyczył sobie listy osób, z którymi planowałem się spotkać a w dodatku agendy spotkań tak jakbym wiedział kto tam pracuje, co robi i o czym będziemy rozmawiać. Zresztą wydawało mi się, że skoro to oni mnie zapraszają, to oni powinni wiedzieć najlepiej komu należałoby mnie przedstawiać. Potem szarpałem się jeszcze z badgem, bo wysłali mi go pocztą do Wrocławia a na koniec dnia dostałem plik od chłopaka, który odchodzi a od którego przejmuje obowiązki: arkusz kalkulacyjny, kilkanaście zakładek same cyferki i cichy komentarz powodzenia. Mina mi zrzędła jak to zobaczyłem, bo za nic nie potrafiłem go rozczytać, a im bardziej próbowałem, tym bardziej robiło mi się sucho w ustach. Przed 18 wyszedłem z biura i umówiłem się z kolegą na szybkie piwo. W domu czekało mnie jeszcze pakowanie a samolot zaplanowany miałem na 5.30 rano.
Gdy wróciłem do domu dopiero robiło się ciemno, wyciągnęłam z szafy walizkę i zacząłem się do niej pakować. Oczy kleiły mi się ze zmęczenia, zamówiłem sobie taksówkę na 4 rano i postanowiłem położyć się do łóżka na godzinę, dwie żeby później spokojnie dokończyć swoje pakowanie. Nie chciałem niczego zapomnieć a bałem się, że w tym stanie grozi mi to na bank. Nastawiłem sobie budzik na 2 rano i…. obudziłem się o 5. W nocy wyłączył mi się telefon, z niedowierzaniem patrzyłem w wyświetlacz że zaspałem. Taksówkarz próbował się do mnie dodzwonić podczas, gdy ja szukałem telefonu do Amexu, żeby spróbować przebukować swój bilet. Bilet przepadł, musiałem kupić nowy, jestem w plecy 1200 zł bo firma na pewno nie odda mi kasy za głupotę.
Na lotnisku nie mogłem znaleźć swoich dokumentów ani wydrukowanych wcześniej kart pokładowych, zamiast butów do garnituru wziąłem trampki, w samolocie ciagle spałem, pierogi i gołąbki rozwaliły mi się w bagażu, a po przylocie do Szwajcarii spadł rzęsisty deszcz więc do domu dotarłem mokry jak kura.
Widok M od razu poprawił mi humor. Dobrze być znowu w domu.
Niedziela za to była bardzo leniwa, do południa wylegiwałem się w łóżku oglądając filmy, zrobiłem nam obiad (rozczłapane pierogi z serem, kapustą i grzybami) pojechałem spotkać się z W a potem w Rialto z K i D. Wychodząc z W z Grissino wpadliśmy na K i D, którzy zaproponowali żeby W dołączyła do nas na jednego drinka. Potem nawet nie wiem jak minął nam czas, było dużo śmiechu i zawstydzających historii z przeszłości, nagle zrobiła się 22 i trzeba było wracać. Szedłem do domu pieszo, padało ale wcale się tym nie przejmowałem. Potrzebowałem długiego spaceru przed snem i czekającym mnie jutro spotkaniem w Zurychu.
Mam bardzo mieszane uczucia co do nowej pracy, najbardziej martwię się o to że nie podołam, bądź co bądź to całkiem nowa dla mnie działka a presja czasu wcale mi nie pomaga. Obiecuje sobie że się postaram, ale boksować się z nikim i niczym nie będę. Nie wiem kto wymyślił żeby w 4 tygodnie po zatrudnieniu dodawać komuś nowych obowiązków. W sumie nie powinno mnie to dziwić, w końcu wielkie organizacje rządzą się swoimi prawami choć czasem kusi mnie żeby pójść do samej góry, wylać wszystkie swoje żale a na koniec rzucić papierami. Nie moje małpy, nie mój cyrk, tylko kasy szkoda.
Dobra idę…