Kilka miesięcy temu, a dokładnie w Wielkanoc, mój malezyjski kolega z Kuala Lumpur odwiedził mnie we Wrocławiu.
Polskie miasto wydawało mu się egzotyczne niczym dla mnie stolica Sułtanatu Brunei albo inna Honiara na Wyspach Salomona. Rozumiałem go. Umówiliśmy się wtedy, że następnym razem spotkamy się w stolicy Estonii. Jego kontrakt w Niemczech niebawem się skończy, przenosi się do Stanów więc póki może w wolnych chwilach podróżuje po Europie, zdając sobie sprawę że za kilka miesięcy taki wyjazd będzie kosztował go fortunę. Rozumiem jego podejście dlatego chętnie go wspieram, a gdy zaproponował Tallin powiedziałem: jasne, spoko. W Tallinie byłem już wcześniej. Bardzo dobrze pamiętam jakim zaskoczeniem okazało się dla mnie to miasto. Architektonicznie bliżej mu do jednego z krajów Skandynawii niż dawnej republiki radzieckiej. Kolebka nowoczesnych technologii i start-upów, miejsce narodzin skype a poza tym kilkaset wieków historii i piękno natury, które miałem okazję zobaczyć.
Tamtym razem pamiętam koleżanka wyciągnęła mnie na wycieczkę do Parku Narodowego Lahemaa, dawnej bazy wojskowej, miejsca gdzie kiedyś naprawiano łodzie podwodne. Podczas tamtego pobytu dotarliśmy wtedy, aż do wyspy Saremy skąd samolotem mieliśmy wrócić do Tallina, ale sierota ja zapomniałem dowodu i na lotnisku nie wpuścili mnie na pokład samolotu. Musiałem potem sam, tłuc się przeszło 4 godziny autobusem za to miałem swoją niezapomnianą przygodę. Tym razem nie spałem w Radissonie, wynajęliśmy mieszkanie w centrum. Choć na zdjęciach wyglądało na wypasione, to w rzeczywistości no cóż, nic specjalnego. Luksusowe to ono było, ale kiedyś, teraz lekko zdewastowane, bardzo lepkie, telepiące się, mocno wysłużone i takie jakby niedomyte. Pierwszy raz tak bardzo przejechałem się na Airbnb: brakowało ręczników, czystej pościeli, mydła, detergentów, nawet papieru toaletowego. Właścicielka jakby inaczej pojmowało ideę krótkotrwałego najmu wychodząc z założenie, że oddaje nam tak świetną miejscówkę, że reszta chyba już się nie liczy. Byliśmy na nią wkurzeni, gdyby powiedziała nam wcześniej, że sami mamy zaopatrzyć się w podstawowe wyposażenie, to zaraz po przyjeździe zrobilibyśmy jakieś szybkie zakupy. Okazji do robienia zakupów by nie zabrakło, bo do Tallina dotarłem bez walizki.
Estonia urzekła mnie swoją „zwyczajnością”. Nie ma tutaj Koloseum ani Muru Chińskiego, pogoda potrafi dać się we znaki swoją zmiennością a wiatr prawie urywa głowę. Niby brak atrakcji a kraj przyciąga do siebie, pachnie Skandynawią. Mieszkańcy wydają się mało konkretni, niezdecydowani, powolni i często miałem wrażenie że wszystko im jedno. Dla mnie rachunek jest prosty, w Polsce tęsknię za Szwajcarią, w Szwajcarii za Polską, gdziekolwiek jeżdżę tęsknie za tamtymi miejscami, ale wiem że tak musi być i nic tego nie zmieni. Nie roztkliwiam się nad swym losem i nie próbuję zaczynać życia od nowa. Część każdego kraju noszę w sobie i bardzo to uczucie pielęgnuję.
Stare miasto położone jest na dość wysokim wzgórzu i otoczone zachowanym niemal w całości obronnym murem, raz po raz uwieńczonym wieńcem wysokich baszt, krytych czerwoną dachówką. Gęste parki dodatkowo okalają mury. Szybko zagubiłem się w gąszczu brukowanych uliczek, podziwiając piękne elewacje, szyldy, detale architektoniczne, a najbardziej chyba drzwi.
Szkoda, że nie miałeś kontaktu ze zwyczajnymi ludźmi. Życzliwi, pomocni, szczerzy. Drogę pokażą, zaprowadzą gdzie potrzeba, opatrzą ranę, dadzą jeść, znaczy ugoszczą, wspaniali jednym słowem.
Serdecznie pozdrawiam
Nie watpie, ci z ktorymi pracowalem rzeczywiscie do rany przyloz.