Najpierw udało mi się zakwalifikować na wyjazd do naszej fabryki w Błoniach, żeby zobaczyć co produkuje nasza spółka córka i jak w ogóle jak wygląda typowy zakład produkcyjny. Sam wyjazd atrakcją może i nie był, bo raptem 30 km za Wrocław za to w środku?! Cud.
Hala produkcyjna, na którą żeby wejść należy przejść przez dwie strefy bezpieczeństwa, rozebrać się, odkazić strój, przywdziać odpowiednie wdzianko i buty, wymyć ręce jak przed jakąś operacją na otwartym sercu, założyć czepek na głowę i brodę, zmyć makijaże, zdjąć hybrydy i sztuczne rzęsy. Normalnie czad! W środku wszystko sterylnie czyste, poukładane i zorganizowane z niemiecką precyzją. Moim ulubionym pomieszczeniem w całej fabryce okazał się pokój zwany „cięciem węża”, na darmo szukaliśmy „przycinania komara”.
Z biura oddelegowano mnie na firmową wigilię do centrali. Nie pojechali wszyscy, tylko „namaszczeni”, za to ekipa okazała się bardzo zgrana. Uroczystość zaczęła się po pracy o 18, tylko jedzenie i wino udostępnili dopiero po przemówieniu głównego bosa CEO, czyli po 20. Do tego czasu myślałem, że zwiędnę, bo rano nie zjadłem żadnego śniadania licząc na sutą wyżerkę na wieczór. Bawić bawiliśmy się całkiem fajnie, okazało się np. że mojej dyrektorce nie przeszkadza język rodem z rynsztoka, bo niektórzy koledzy jak sobie popili to niestety w słowach nie przebierali. Zwróciłem na to głośno uwagę już kiedyś na początku, teraz drugi raz, ale widać moja szefowa to akceptuje, więc nic mi do tego. Nie będę się ośmieszał i niepotrzebnie oburzał, aż taki delikatny nie jestem, ale do mojego szefa rocznik 84 nie zamierzam się upodabniać: Agnieszka k…a, napier….lam do ciebie smsy od godziny.
No właśnie… to nie mój świat.
W związku z projektem pojawił się tzw. business need, który przyszło mi zaprezentować na miesięcznym RFO czyli spędzie świętych. Wiedziałem o tym od ponad tygodnia, miałem zrobić prezentację do piątku, zrobiłem i wysłałem w czwartek. W czwartek koniec dnia – zero odpowiedzi, w piątek to samo, w poniedziałek dostałem telefon od dyrektorki, że zmienia koncepcję, szlag mnie trafił. Pomysł zmieniał jej się nieustająco do środy włącznie, we wtorek dołączył do tego mój bezpośredni szef i jak zaczął, że on też ma wizję chciałem go zabić i zakopać. Przepychanka trwała 3 dni, zmieniała się ilość slajdów, wielkość czcionki, liczba tabel na slajdzie oraz sposób ujęcia problemu. Miałem 10 minut na prezentację i sesję serii pytań i odpowiedzi. 3 slajdy w 4 minuty, jak prezentowałem wszyscy mnie słuchali, co nie powiem, trochę mnie martwiło, że może bredzę. Jak skończyłem zapadała cisza, po chwili usłyszałem tylko: approved. Duma mnie rozpierała, bo do tej pory ile razy nasz PM szedł na RFO głównie odbijał się głową od ściany, co i mnie wróżono, a tu taka niespodzianka.