Spałem jak zabity. Rano, po śniadaniu wskoczyliśmy tylko w garnitury i zaraz wyruszyliśmy do pałacu ślubów. We Włoszech na pierwszy rzut oka obowiązują surowe obostrzenia, przed wejściem do budynku musieliśmy zdezynfekować ręce, zmierzono nam temperaturę, przez cały czas należało zakrywać usta i nos. Cała ceremonia odbyła się w pełnym rygorze sanitarnym, tylko państwo młodzi oraz świadkowie mogli pozostać bez nich, bo naprawdę komicznie wyglądaliby później na zdjęciach. Nie miałem nic do wymogów sanitarnych, przecież trwa pandemia, ale kiedy na koniec przyszło nam pozowanie do wspólnego zdjęcia wszyscy szybko pozbyli się maseczek, przybliżyli się do siebie a fotograf strzelał nam jedną fotkę po drugiej. I to by było na tyle w temacie przestrzegania restrykcji.
Przyjęcie weselne zorganizowano w Trani, pogoda dopisała, czasami przez chmury przebijało się słońce, było 15 stopni, bez upału czy opadu. D. na tę okazję wynajął piękną restaurację „Casa Sgarra” gdzie znowu sprawdzano nam temperaturę oraz certyfikat szczepień nim pozwolono na dobre pozbyć się maseczek i usiąść przy stole.
Przyjęcie weselne bardzo udane, nie było tańców tak jak zwykle bywa to w Polsce, za to cała uroczysta oprawa, organizacja i zaproszeni goście bardzo nam się podobały. Jedzenie było wyśmienite, no ale to Włochy, w dodatku byliśmy nad samym morzem. Tylu owoców morza albo takich bakłażanów z lodami o smaku pomidorów nie można doświadczyć gdziekolwiek. M. nauczył mnie wcześniej jak podejść i rozmontować każdy rodzaj homara, kraba czy innego raka więc wstydu przy stole nie było. W środku weselnego przyjęcia musiałem wyjść na krótki spacer brzegiem morze, bo inaczej pękłbym chyba z przejedzenia. Nie potrafię siedzieć przy obfitym stole i tylko pić, jeść i biesiadować.
O 10 rano wracałem samolotem do Polski.
Z tym wyjazdem miałem wrażenie, że więcej czasu spędziłem na lotniskach albo w samolocie niż tak naprawdę w samych Włoszech. Rzecz jasna cieszę się że spędziłem ten czas z M. i że mogliśmy uczestniczyć w tak ważnej uroczystości naszych przyjaciół, ale logistyka mnie wymęczyła. Odwołany samolot na kilka godzin przed wylotem, czekanie na lotnisku, potem powrót z Bari, najpierw samolotem do Monachium, znowu kilka godzin czekania a potem jeszcze z Krakowa trzy godziny pociągiem do Wrocławia – istny maraton a na drugi dzień trzeba było iść do pracy.
Pamiętam jak na lotnisko chciałem wejść do kiosku i jakiś ochroniarz krzyknął na wejściu „tylko dla zaszczepionych” co chcąc nie chcąc, od razu przywołały skojarzenia z czasów drugiej wojny światowej kiedy to do sklepów nie mogli wchodzić Żydzi. Miałam wrażenie że mamy powtórkę dawnych czasów, a Niemcy odkopali stare procedury.
Jedna dobra rzecz która wynikła z odwołania samolotu, to że po powrocie napisałem reklamację do Lufthansy i dostałem 250 euro zwrotu w ramach zadośćuczynienia za odwołany lot. Nic tylko się cieszyć, będzie na świąteczne prezenty.
Ważne, że uroczystość udana…
Takie podróżowanie w pandemii to nic przyjemnego, a tu końca nie widać…
Serdeczności zasyłam