Hotel w którym się zatrzymałem w dzielnicy Hamra nie wyglądał zachęcająco na zewnątrz, bowiem znajdował się w tak samo obskurnym i odrapanym bloku jak inne sąsiadujące z nim budynki. W środku za to było już całkiem znośnie, zakurzony, wyblakły luksus który pamiętał lata 80., z rozklekotaną windą za to z zamontowanym czytnikiem na kartę. Pokój, który dostałem na najwyższym piętrze, posiadał wszystko czego potrzebowałem: wygodne łóżko, klimatyzację, sprawnie działające wi-fi, czystą łazienkę, ba miał nawet zaplecze kuchenne. W ciągu dnia w całym budynku zdarzały się przerwy w dostawie prądu, ale nie były nawet zbytnio uciążliwe, powiedziałbym, że dodawały temu miejscu swoistego uroku.
Kazano mi zabrać ze sobą szampon, mydło i papier toaletowy. Ponoć w Libanie panuje taki kryzys, że nieustająco brakuje podstawowych towarów. Nie było aż tak źle, pani sprzątająca codziennie wymieniała mi ręczniki, przynosiła butelkę wody, bo ta z kranu nie nadawała się do niczego, a podstawowych artykułów higienicznych choć nie najżywiej jakości nigdy nie brakowało.
W środku nocy poszedłem na spacer, prawie zgubiłem się pośród zawiłych i częściowo nieoświetlonych ulic. Hamra, jest jedną z głównych dzielnic handlowych Bejrutu, Obszar ten znany jest z tętniącego życiem życia nocnego. W sąsiedztwie znajdują się American University of Beirut. Hamra była niegdyś jednym z głównych miejsc spotkań i współpracy arabskich poetów, pisarzy, myślicieli i filozofów, dzięki czemu stała się ważnym ośrodkiem kulturalnym Bejrutu. Do dziś na ścianach budynków widać wiele ruin z czasów libańskiej wojny domowej. Choć może nie jest już tak tętniąca życiem kulturalnym i artystycznym jak kiedyś, nadal jest to ulica bogata w życie i sztukę. Graffiti stało się wielką formą artystycznej ekspresji, którą można znaleźć na ścianach budynków wzdłuż centralnego bulwaru. Nie mogąc odnaleźć drogi powrotnej do hotelu walczyłem z myślami, żeby na moment nie włączyć google map w telefonie i narazić się na wysokie koszty reomingu. Tym razem odnalazłem właściwą drogę, ale nazajutrz kupiłem lokalną kartę sim, żeby nie narażać się już na podobne sytuacje.
Cała okolica przypominała typowe obrazy znane mi z filmów o Bliskim Wschodzie. Zniszczone budynki, ślady po kulach, straszące upiorne pustostany tak jak Holiday Inn, w którym podczas wojny domowej przebiegała linia frontu. Pośród tego wszystkiego toczyło się całkiem normalne życie, otwarte bary, kawiarnie, hotele, sklepy z ciuchami, kwiaciarnie, sklepy, mnóstwo zapuszczonych, żebrzących Syryjczyków, głównie kobiet i dzieci, o dziwo w nocy na ulicy paliły się tutaj latarnie. Na ulicach brudno, wszędzie walały się śmieci, pety, papiery, plastikowe butelki, pełne kontenery śmieci nie opróżnione od kilku dni, wszędzie mnóstwo kotów, czasami można było dojrzeć grasujące szczury, które miały prawdziwy raj w tych warunkach. Mimo tego nie zrażałem się. Wręcz przeciwnie za każdym razem czułem dreszczyk emocji poruszając się po tych nieznanych terenach.
W nocy zaaplikowałem sobie maraton filmowy: Hotel Bombay i No Escape – w ramach historii z dreszczykiem.
Rano załapałem się na śniadanie. Serwowano typową lokalną kuchnię, były nawet plastry jakieś wędliny i żółty ser. Wśród gości hotelowych usłyszałem grupę Polaków, narzekali, jak ubogie są te serwowane im śniadania, że kawa jest podła, że klimatyzacja za mocno pracuje, bo im wieje, że ser za słony, że pieczywo nie takie, że nie mają co jeść. Niektórzy przynosili własne konserwy, paprykarz i pasztety prochowicki. Nie przyznawałem się że jestem z Polski, nie przyjechałem tutaj szukać Polaków.









Ale wspomnienia!
Narzekania typowe dla Polaków za granicą….