Mając do wyboru perspektywę: prasowania, prania i pakowania się oraz stosunkowo udanej randki wybrałem opcję numer dwa…
Przygotowywania do wyjazdu zacząłem dopiero grubo po 23 i zajęło mi to ładne pare godzin. Za mało czasu zostawiłem sobie potem na sen i rano odczułem tego przykre skutki. Na lotnisko jechałem niewyspany, z piekącymi powiekami i ogólnie cały byłem rozdrażniony.
Na Okęciu w chwile po lądowaniu kazano mi skontaktować się niezwłocznie z obsługą naziemną, bo mój następny samolot zaczął już przyjmowanie pasażerów.
Razem z facetem z obsługi niczym kometa przeleciałem z jednego terminalu na drugi, w szalonym tempie przebiłem się przez wszystkie kolejki odpraw, ale niestety przytrzymano mnie na bramce. Zaczął się cyrk, nieustannie coś dzwoniło na mnie lub we mnie, za każdym razem wyrzucałem z kieszeni przedmioty, które mogłyby być tego powodem, ale na niewiele się to zdało. Złośliwy powiedziałby, że pewnie to ołów w mojej dupie albo mój zakuty łeb tak dzwoniły…
Z jednym butem, rozchełstaną koszulą i krawatem, z odpiętym paskiem, z wybebeszonymi kieszeniami w spodniach i marynarce, pośpiesznie wrzuconymi do torby przedmiotami, wpadłem do autobusu wzbudzając dziwne uśmieszki wśród reszty współpasażerów. Dopiero wtedy ystraszyłem się nie na żarty, nie wiedziałem czy podczas tej całej szarpaniny nie zostawiłem na bramce przypadkiem jakiś swoich rzeczy.
W samolocie zagadnąłem współpasażerkę siedzącą obok mnie. Dzięki temu lot minął mi bardzo szybo i całkiem przyjemnie.
Dobre 40 minut spędziłem na lotnisku w Dublinie czekając w kolejce na taksówkę.
Rzeczywiście, jeśli zamknie się oczy to ma się takie wrażenie, że jest się gdzieś w Polsce – zewsząd napływają polskie słowa, rozmowy ludzi, częściej są to jednak przekleństwa nad czym można tylko ubolewać.
Sama podróz do The Gresham trwała krótko.
Ledwo zameldowałem się w hotelu, wskoczyłem do łazienki wziąć prysznic a potem po prostu padłem na lóżko. Organizm bezwzględnie domagał się choć krótkiego snu.