Z K. spotkaliśmy się dopiero na lotnisku w Larnace, przyleciała 3 godziny wcześniej z Londynu i czekała byśmy we dwoje pojechali do hotelu.
Nasz hotel w Ayia Napa wydawał się nowy, dobrze utrzymany, dostaliśmy przestronny pokój z tarasem wychodzącym wprost na morze. Duży basen z mnóstwem leżaków, które turyści rezerwowali już od 7 rano, choć potem wcale z nich nie korzystali – typowy syndrom koreańskiej wycieczki. Wczesne wstawanie i dzikie polowanie na leżaki przy basenach o samym świcie nie było naszym celem.
Ayia Napa ma niezłą plażę, ze złotym gruboziarnistym piaskiem, lazurowe morze z wodą ciepłą jak zupa i łagodnym dnem i rozsądne ceny. Na plaży głównie Rosjanie, Anglicy i Szwajcarzy. Rosjan najłatwiej odróżnić od innych nacji: mężczyźni mają pospolite twarze, są zaniedbani i brzuchaci, obwieszeni drogim sprzętem i markowymi dodatkami. Kobiety mocne utleniane blondynki, niezdrowo strzaskane na mahoń, z mocnym makijażem, w sukienkach do ziemi i w butach na 10 cm obcasie wyglądały tanio i wulgarnie.
Pierwsze wrażenie: Cypr to kraj baniaków na wodę, każdy ma takie cudo na dachu.
Drugie wrażenie: wyspa wydaje się plaska, pustynna i bardzo gorąca, pełna wolnej przestrzeni, jakby siedliska zamieszkane przez ludzi oddzielały olbrzymie połacie niezagospodarowanego terenu. Zdecydowani byliśmy na beztroski wypoczynek a skończyło się na aktywnym poznawaniu wyspy, choć zabytków prawie tam nie ma, a te, które są to przeważnie po krzyżowcach, zjeździliśmy Farmaguste, Kerynie, Nikozje i Limassol.
Najbardziej spodobały mi się jednak Góry Troodos: dopóki oglądaliśmy je z samochodu nie zdawaliśmy sobie sprawy z temperatury. Warto było jednak tam pojechać by zaczerpnąć rześkiego powietrza a po drodze przejechać przez szereg uroczych wiosek, które do złudzenia przypominały widoki z południa Francji.
Było nam dane skosztować znak rozpoznawczy cypryjskiej kuchni, jakim jest biały ser hallami, wytwarzany z mleka owczego, który bardzo przypadł mi do gustu, oraz cypryjskie meze w wersji rybnej. Frajda samego posiłku była dla nas niespotykana: najpierw w ośmiu półmiskach dostaliśmy przystawki, sałatkę gracką i chleb, tuńczyk z cebulką, ośmiorniczki w winie, ośmiorniczki i kalmary marynowane, różne sosy, już samo to pozwala się najeść. Następnie, gdy obsługa zauważyła, że co nieco już zjedliśmy, przyniosła kolejne grillowane szaszłyki z owoców morza, frytki, ryby, małże w muszlach a na końcu wersję panierowaną owoców morza…
Osobiste poglądy ewoluowały wraz z podróżowaniem po obu częściach wyspy. Turecka ma wiele z Turcji: język, walutę, bałagan, bród, poczucie tymczasowości i prowizoryczności, tandety i masa wszelkiej maści podróbek. Tubylcy – mentalnie to jednak nadal ci sami, trochę narwani, ale przyjaźni i życzliwi Grecy, przepraszam Cypryjczycy. Najprzystojniejsi wydaja się Brytyjczycy stacjonujący w strefach buforowych oddzielających obie części wyspy. Poraz kolejny potwierdziło się, że nie ma to jak tureccy Cypryjczycy, bo różnica między nimi, Turkami z Turcji a Turkami z Niemiec jest ogromna. No i tak szczęśliwe się składa, bo w czwartek wybieram się służbowo do Ankary.