Cieszyłem się, bo nigdy wczesnej tam nie byłem, martwiłem się tylko intensywnością pobytu, ale obiecałem weekend spędzić w domu.
Malo spóźniłbym się na samolot z Monachium – przejecie przez kontrole paszportowa trwało ponad godzinę. Nie pomógł ani fast track, ani Senator ani bilet w klasie biznes, nie było w kolejce chyba jednego czekającego, który nie przeklinałby opieszałości urzędnika niemieckiej kontroli granicznej. Ostatni kawałek pokonałem sprintem akurat, gdy już mnie wywoływali. Bardzo lubię lotnisko w Monachium i najchętniej się na nim przesiadam, ale za każdym razem, gdy lecę poza Schengen powtarza się ta sama historia: godzina stania w napięciu czy aby zdążę złapać następne połączenie a potem super sprint z nadzieją ze mój bagaż poleci ze mną, tak jest gdy lecę do Turcji albo Serbii.
Odetchnąłem dopiero w samolocie, ciepły posiłek, wino, szampan, wesoła niemiecka stewardesa, dzięki której zupełnie zapomniałem o wcześniejszych uciążliwościach i na nowo zacząłem cieszyć się podróżą.
W Ankarze wylądowałem przed północą a na lotnisku nikt na mnie nie czekał, zamówiony kierowca przyjechał dopiero po północy, hotel z międzynarodową siecią miał wspólną jedynie nazwę i logo, internet ciągle się rozłączał, wszędzie czuć dym papierosowy, na śniadaniu słony ser, ogórek, oliwki i kawa lura, poblokowane strony internetowe, ale takimi rzeczami w Turcji nauczyłem się nie przejmować.
Ankara rozciąga się na okolicznych wzgórzach, przeważa niska zabudowa, z daleka wygląda naprawdę ładnie z bliska raczej traci. Zrozumiałem, dlaczego rzadko docierają tutaj turyści i zorganizowane wycieczki.
Faceci inni niż w Stambule, w typie krypto, leniwi i niezdecydowani maruderzy, którym wydaje się ze jak są tylko aktywni to nie są już pedałami.