Gdy miałem 12 lat pamiętam jak na lekcjach geografii uczyliśmy się o wulkanach, ruchach płyt tektonicznych, geologii, o powstaniu całej planety Ziemi – od postaci ognistej kuli, poprzez stygnięcie, po zamieszkanie przez istoty żywe i z jakim uwielbieniem czytałem wtedy podręcznik do geografii przeglądając głównie zdjęcia z wysp Jawy i Hawajów.
Będąc tak blisko spełnienia dziecięcych marzeń udało mi się zmobilizować M do bardzo wczesnej pobudki by polecieć na sąsiednią Big Island do Parku Narodowego Wulkanów.
W Hilo wylądowaliśmy po ponad godzinnym locie pokonując ponad 330 km.
Podjeżdżając pod Rainbow Falls humor trochę nam się popsuł, bo niebo się zachmurzyło i zaczął padać rzęsisty deszcz a na tak drastyczną zmianę pogody zupełnie nie byliśmy przygotowani. Lało praktycznie przez cały dzień, z tą samą intensywnością. Ponieważ część Parku leży na wysokości powyżej 1000 m n.p.m., należało spodziewać się chłodniejszych temperatur i częstszych opadów deszczu, ale tego w przewodniku jakoś nie doczytałem.
Zastygła magma, zaskakujące formy, jakie może ona przybierać, widok czarnej plaży w Kaimu Beach szybko zrekompensowały nam złą pogodę. Park Wulkanów jest ponoć największą atrakcją Hawajów. Oczekiwałem więc rzek cieknącej i zastygłej lawy, ziejących siarką i parą kraterów, fumaroli z gorącą parą wodną, skamieniałych drzew i drzewiastych paproci.
Główny krater parku – Kilauea jest najbardziej aktywnym wulkanem Hawajów, a także najbezpieczniejszym, choć prawdę mówiąc nie wybucha, lecz stopniowo, powoli wylewa magmę, której nie widzieliśmy, bo spływa ona do oceanu, przeważnie w niewidocznych tunelach.
Dopiero, gdy zjechaliśmy znowu nad ocean, zaskoczyła nas zmiana pogody – zrobiło się gorąco i sucho.
wulkany sa fajne – mają w sobie mnóstwo energii 🙂
ciekawe…
zaiste 🙂
chyba Cię nie wessało w te wulkany?
niee, wrocilem juz do pracy i mnie przygniotly obowiazki….
oj…