Zima zbliża się coraz szybszymi krokami, ale tam przyjemnie praży słońce, kwitnie życie, plaża, morze i spacery pośród stylowych uliczek… Lubię morze. Jeśli miałbym kiedyś kupować jeszcze mieszkanie to koniecznie gdzieś nad morzem albo chociaż nad jeziorem, bo widok otwartego akwenu bardzo pozytywnie mnie nastraja. Pięknie byłoby móc zamieszać kiedyś na południu Francji, na razie mogę jedynie migrować z kapryśnej pogodowo Szwajcarii wprost do tego raju, w niespełna 3 godz i 18 minut godziny od momentu wyjścia z domu. Antibes – piękne miasto, pięknych i bogatych ludzi, koniecznie właścicieli jachtu, w zasadzie nie widać żebrzących. W Nicei po promenadzie biegają atletycznie zbudowani mężczyźni z nagim torsami, aż trudno nie patrzeć…
W Szwajcarii zrobiło się już brzydko i szaro, na dodatek w pracy zawalony zostałem papierkową robotą, dlatego namówiłem K na wspólny długi weekend. Nie robiliśmy nic specjalnego poza oddawaniem się zwykłym przyjemnościom, celebrowaniem codziennych czynności, spacerowaniem bez celu po promenadzie des Anglais raz po raz zatapiając się w zawiłych uliczkach śródziemnomorskich miasteczek. Przemierzyliśmy trasę Monako, Cap Ferrat, Villefranche, Nicea, Antibes, Cannes i Saint Paul. Towarzyszyły nam pejzaże pełne kwiatów, długie, piaszczyste albo kamieniste plaże, urokliwe zabytki, galerie, zapachy Prowansji i charakterystyczne prowansalskie domki, które urzekają każdego, kto przybywa do tego regionu…
Zatrzymaliśmy się urokliwym hotelu Massena, który swoim wyrazistym wystrojem bardzo różnił się od typowych sieciowych hoteli. Nie obyło się bez zabawnych sytuacji: w Monako, w Cafe de Paris vis a vis kasyna Monte Carlo próbowaliśmy zamówić po lampce bąbelków, niestety tego wieczoru akurat szampan im wyszedł…
K kręciła głową na widok lokalnych cen produktów, podczas gdy ja skrycie dziękowałem losowi za szczęście zarabiania we frankach. Łatwo i szybko przyzwyczaiłem się, że mogę pozwolić sobie na kupowanie rzeczy, które mi się podobają albo sprawiają mi przyjemność bez konieczności przeliczania wszystkiego na złotówki albo inną walutę. Jak stwierdziła R: mieszkając i pracując w Szwajcarii wszędzie wydaje się być tanio i sporo w tym prawdy.
Fajnie jest móc po prostu wyjść z domu, zabrać najbliższą osobę ze sobą i spędzić parę beztroskich chwil w takim miejscu, bez obawy, że zrujnuje to twój domowy budżet. Zdaję sobie sprawę, że nie jest źle, mam poczucie stabilizacji zawodowej i osobistej, choć mam o wiele więcej rzeczy na głowie. Z perspektywy lat nie zmieniło się tylko jedno, wiem że mogę liczyć tylko na siebie, inni mogą starać się jak mogą, ale nigdy nie będę miał pewności, że nie zawiodą i że zawsze przy mnie będą…
Ale żeby nie było że tylko podróże, bicie piany i pseudo filozoficzne głupoty mi w głowie – zapisałem się na kurs językowy. Razem z V zmobilizowaliśmy się i każdy dzień rozpoczynamy od prywatnych lekcji włoskiego. Znowu musze się przestawić do wstawania o 6 rano. Potem szybka kawa w Starbucksie i punkt 8.00 zaczynamy. Zapisałem się po, to żeby zrobić coś ponad. Bardzo dobra znajomość języka nie jest mi bezwzględnie potrzebna, ale chodziło mi o zrobienie czegoś dla własnej przyjemności. Przyjemności, bo te lekcje nie polegają na żmudnym powtarzaniu deklinacji i koniugacji, a raczej na kupowaniu biletów kolejowych na pociąg do Rzymu, wymianie uprzejmości, zapraszaniu się do restauracji, kina, teatru czy wcielaniu się w inne, równie przyjemne sytuacje, mające mało wspólnego z tym, co spotykało mnie w przeszłości na lektoracie z włoskiego.. Może i M mógłby mnie uczyć za darmo, ale nie bez powodu mówi się, że szewc bez butów chodzi, M stracił do mnie cierpliwość -jeśli czegoś nie zrozumiem za pierwszym razem albo pytam o rzeczy, które dla niego są oczywistą oczywistością a dla mnie nie mają wyraźnej reguły macha tylko ręką ze zrezygnowaniem albo wali obuchem między oczy, że jestem odporny na wiedzę.
Poza tym jest jeszcze coś – ile razy kończę zajęcia i 9.15 wchodzę do biura jestem pozytywnie naładowany energią, mam poczucie fajnie, bo pożytecznie rozpoczętego dnia, a poza tym to naukę języka mogę odpisać sobie od podatku…
Jestes na fejsdupie?
facedopie facebooku czy facedoopie romeo?
na FB nie
🙂 stabilizacja finansowa :-)….. to podstawa….. „podziwiam” ludzi, mlode malzenstwa: on – 1500PLN/m, ona – bezrobotna. ..ale oczywiscie dwojka dzieci. Masakra.
Fajnie, ze mozesz sobie pordozowac w takim stylu 🙂
co do jezyka, to slyszalem, od kolezanki, ktora postanowila w czasie studiow wyjechac do Wloch (na Sokratesa) i juz tam zostala. Powiedziala, ze to ponoc bardzo przyjemny (latwy do nauczenia sie) jezyk. Mowisz po francusku??
mi sie wydaje ae to akurat nasza polska zaleta/odwaga umiec dostosowac sie do takich a nie innych warunkow. Ja nie potrafilbym zaryzykowac az ale chwale sobie znajomych i wcale sie z nich nie nabijam
Nie, nie mowie, ale robie tak jak ty…
– mieszkanie nad morzem, tez mam takie marzenie…
Ostatnio tez zastanawiam się nad zrobieniem czegoś tylko i wyłącznie dla siebie, aby podładować akumulatory…głowy do języków nie mam wiec …na razie szukam.
Staram się nigdy nie zapominać, ze mogę liczyć tylko na siebie, bo jak tylko zapomnę dostaje obuchem w głowę..
Na romeo mam szlaban 🙂
ale cie ten M krotko trzyma, ale moze i dobrze ze nie chce sie dzielic Toba z innymi:)
hmm kiedys myslalem, ze miszkanie nad morzem/woda to frajda, przywilej itp ale… tak wcale nie musi byc… Gdziekolwiek bylem widzialem to samo… od wody strasznie wali…. cuchnacym sledziem. Bedac w La Jolla pojechalismy z kolega na bardzo drogie wybrzeze… domy (te najgorsze) zaczynaja sie od $1 mln (!) tylko przez lokalizacje. Lazilismy tam i od razu wiedzialem, ze za zadne skarby swiata. Tam strasznie walilo jakims morswinem/sledziem – koszmar…. Poza tym ta wilgoc w powietrzu, grzyb na scianie, zawalone zatoki nosowe… pliz
morze, ocean, jezioro – tak, ale nie zbiornik retencyjny…;)