Termometr niezmiennie pokazuje na zewnątrz cudowne 30 stopni, ale my zamiast taplać się w ciepłych falach oceanu kapiemy się jedynie w obfitych strugach deszczu. Leje już trzeci dzień, dosłownie ściana wody, tropikalna burza, które sprawia ze nie widać nic w odległości więcej niż 10 metrów. Katamaranem nigdzie wyplatać się nie da, a nawet gdyby to szybko zamieniłby się on w lódź podwodna. Ze względu na depresyjna aurę nie pozostaje nam nic tylko pić, spać albo czytać książki, ale to szybko nam się znudziło. Wczoraj pojechaliśmy do Port Louis, stolica wyspy przywitała nas wprawdzie intensywnym deszczem, ale w ciągu dnia było całkiem znośnie, choć mżyło cały czas, ale byliśmy bardzo zdeterminowani (zdesperowani?) po pierwszym dniu zupełnego nic nie robienia.
Mauritius jak dla mnie to wciąż kraj trzeciego świata, widać to na każdym kroku, może i próbują naśladować kulturę bogatej Francji czy Anglii, ale bliżej im do Tanzanii i brudnych i zabiedzonych ulic Dar es Salaam niż do paryskich bulwarów. Na ulicach pełno potomków ciabatych, którzy napłynęli tu w drugiej połowie XIX wieku wraz z niesieniem niewolnictwa a potem zaczęli rozmnażać się w zastraszającym tempie podnosząc przyrost naturalny. To że wyginał ptak dodo to jednak nie ich sprawka…
W sklepach przy Caudan Waterfront dominuje kicz, podroby i lokalne nieznane marki. Zaskoczyło mnie jedno: darmowy internet maja tu wszędzie: na lotnisku, w hotelu, na stacji benzynowej, w hipermarkecie i w każdym barze i kafejce.
Jedynym transportem publicznym są tutaj taksówki i rozklekotane autobusy a sam transport jest bardzo problematyczny z powodów korków spowodowanych brakiem planowania i tolerancji straganiarzy rozkładających swoje towary na ulicach.
Główne ulice i ścisłe centrum wydaje się uporządkowane i schludne, ale gdy tylko skręci się w jedną z bocznych ulic widać brudne rynsztoki, biedę i slumsy. Mimo tych mocnych wrażeń właśnie w Chinatown i na lokalnym bazarze podobało się nam najbardziej ze względu na urok i niedostępność tego miejsca dla masowych turystów. Choć nie łatwo było omijać nam brudne kałuże oraz sterty walających się ulicami resztek jedzenia tudzież innych śmieci, tłumy bachorów wracających ze szkoły i drących japy w wniebogłosy, kilka razy przyszło nam brodzić po kostki w wilgotnych dziurach a M chyba na zawsze stracił swoje ulubioną parę butów, to ten spacer utkwił nam w pamięci najbardziej.
Wieczorem wylądowaliśmy w restauracji serwującej specjały kuchni kreolskiej po wizycie, w której jako dodatek specjalny dostałem zatrucia pokarmowego. Dzisiaj rano jadąc z kierowca do Bois-Cheri i Grand Bassin rzygalem jak kot, kilkakrotnie musieliśmy awaryjnie stawać, gdy żołądek podchodził mi do gardła. M dzielnie mnie wspierał żartami, ze jestem jak pies który zaznacza swoje terytorium. Kierowca wykazał dużą cierpliwość, ale miałem mu za złe, ze prowadzi auto jak ”świerzak”, bo szarpało nami to w tył to w przód na każdym skrzyżowaniu. Po takiej ”trzęsawce” było mi to już zupełnie obojętne czy stojąc w pustym polu wypluje cały żołądek zwijając się z bólu czy zmoknę do suchej nitki. W przerwach między jednym a drugim pawikiem poznałem tajniki uprawy herbaty oraz święte miejsce hinduizmu, więc wycieczkę mogę uznać za zaliczona, choć wodospadu Chamarel i Ziemi Siedmiu Kolorów nie zobaczyliśmy…
Jutro kierunek Le Reunion.
Ach te podróże, małe i duże 🙂
Ja dla odmiany zostałem Słomianym Wdowcem.
uhm lepiej slomianym wdowcem niy rogaczem, ale to pewnie sam wiesz;)
ps slonce wyszlo! dzis wiec bedzie katamaran
Mam nadzieje ze rewolucje żołądkowe nie przeszkodzą Ci w podroży katamaranem 🙂