Four Seasons to moloch z kilkuset pokojami ulokowanymi na 12 piętrach, z sześcioma stylizowanymi windami i przestronnym monumentalnym foyer po przekroczeniu, którego odkrywa się klasyczną elegancję, nienaganną czystość, mnogość kwiatów i zieleni, stylizowane meble – człowiek czuje się przytłoczony wielkością i rozmachem a zarazem bardzo anonimowo.
Pierwszy raz zatrzymałem się daleko od Mariny i ścisłego centrum, zmuszony po kilka razy dziennie korzystać z taksówek pokonując Orchard Road tam i z powrotem. Taksówkarze wszędzie wydają się być tacy sami: nigdy nie mają wydać reszty i nie znają miasta.
Upał panował nieznośny, 32 stopnie i wysoka wilgotność, bez przerwy czułem kisiel w spodniach a po czole spływały mi grube krople potu. Wieczorem, zaraz po przylocie wybrałem się na Singapore Flyer, bo wstyd mi przed znajomymi i samym sobą, że jestem tutaj czwarty raz i ani razu nie znalazłem czasu żeby przejechać się ponad 160m, największym na świecie diabelskim młynem. Stamtąd przespacerowałem się wzdłuż Mariny aż do okolic hotelu Fullerton i pomnika pół-lwa pół-ryby.
Okolice Mariny nocą zdają się przyciągać różnej maści amatorów mocnych wrażeń szukających ”twardego resetu” wolnych strzelców chętnych wymienić pokemony z białym Europejczykiem… Z powodu wilgoci wszyscy chodzą mokrzy, ciało staje się lepkie od upału, feromony szaleją w powietrzu a słodki zapach powierza uderza w nozdrza z dwojoną siłą.
Pod względem towarzyskim w Singapurze na pewno bym się odnalazł, jeśli kiedyś byłoby mi dane osiąść tu na dłużej.
Tylko do ciabatych Hindusów mam awersje, w miejscach gdzie jest ich najwięcej czuć intensywny zapach curry i kadzideł, w oczy kluje się wszechobecny bród i prowizorka; na ulicach, w sklepach, charakterystyczny zapaszek ludzkiej skory zmieszany z potem, odgłosy bekania, brudne czarne paznokcie na czarnych brudnych stopach w czarnych znoszonych klapkach, drażniąca melodia ich języka jakby gulgotania – od nadmiaru takich wrażeń robi się niedobrze.