Bez nadmiernego uprzedzania się starałem się obserwować życie codzienne. Ciągły ryk klaksonów samochodowych i tych w mechanicznych rikszach jest głośny i skuteczny. Nieraz miałam wrażenie, że to właśnie klakson jest najlepiej działającą częścią w indyjskich pojazdach. Urzekające było to, że cały ten niby chaos, był na swój sposób ‘’zorganizowany’’. Żaden z kierowców nie okazywał zdenerwowania ani zniecierpliwienia. Na ulicach dzieje się wszystko: kwitnie handel na małych przenośnych wózkach, jeżdżą autobusy, riksze, porusza się całe zoo, biegają dzieciaki, chodzą ludzie z tobołami na głowach… Stąd bierze się chyba właśnie pierwsze wrażenie tego całkowitego chaosu.
Po jakimś czasie, gdy pierwsze przerażenie innością zamieniają się w zwyklejszą codzienność, nachodzą inne, bardziej smutne refleksje… Indie to nie tylko ferie barw i kolorów, mieszanka uderzających do głowy zapachów czy też jazgot przenikliwych dźwięków. To również kraj ludzkich dramatów i nieszczęść: żebrzących brudnych zaniedbanych dzieci, ludzi i rodzin, których jedynym majątkiem jest koszula, kawałek tektury do spania albo chatka zbita z kilku desek albo kawałka blachy…
Plan ostatnich dni pobytu był piękny – wylot do Chennai i pobyt w resorcie spa w Mamallapuram. W środę jednak, gdy próbowałem zrobić check-in ciągle wyskakiwał mi dziwny błąd a dopiero podczas lunchu przypadkiem obejrzeliśmy wiadomości BBC… Okazało się, że do Chennai zbliża się cyklon Nilam.
Od razu zadzwoniłem do Air India gdzie z porażającą precyzją poinformowano mnie, że mój lot został odwołany i najprawomocniej polecę albo wieczorem, albo za 2 dni albo za 3 dni albo kiedyś. Ciapackie linie lotnicze nie czuły się w obowiązku informowania mnie o niczym – przecież w końcu kiedyś bym poleciał. Podminowany próbowałem przebukować bilety na inną trasę, ale bez skutku, miałem zaledwie 3 kwadranse żeby się z tym uporać, bo zaczynałem następne spotkania a po przebrnięciu przez labirynt indyjskiej biurokracji udało mi się jedynie ostatecznie odwołać wszystkie hotele i nabyć powrotny bilet do Delhi.
Nazajutrz, gdy po kilkunastu godzinach w końcu tam dotarłem musiałem koczować przed wejściem do terminalu, bo samolot, który miał zabrać mnie do domu i cywilizacji odlatywał o 3 nad ranem a ja byłem tam już o 19.00, przez cały dzień nic nie jadłem, na lotnisku w Delhi restauracji brak, no może oprócz jakiś budek z lokalnym świństwem albo suchą karmą, skwar nie do wytrzymania – nic więc dziwnego że czułem jak rośnie mi gula. Gdy w końcu wpuścili mnie do samolotu byłem nieźle napruty winem, które szczodrze serwowałem sobie w loungu i nie miałem nawet siły cieszyć się możliwością lecenia nowym Boeingiem – zasnąłem nim samolot wystartował i obudziłem się dopiero we Frankfurcie.
W Szwajcarii wcale nie brakuje mi indyjskiego pozornego chaosu, zapachów, dźwięków. Ulice nie wydają się wcale nudne i jednostajne. Nie przeszkadza mi, że wszyscy ludzie tacy sami, w ciągłym pośpiechu, że nie spotka się siedzącego na słupie faceta, który po prostu siedzi… Drzwi domów są pozamykane, chodniki pozamiatane, ulice puste. Normalnie rajski widok. Nie ma potrzeby pokonywania labiryntu by przedostać się na drugą stronę drogi. Nie ma obawy, że zza węgla wyjrzy nagle święta krowa, której zamiary są nieoczywiste… Nasze ulice nie mają zapachu – no może poza smrodem spalin. W Indiach smród spalin miesza się z wonią kadzideł, które są wszędzie, gotowanych na ulicach potraw, zapachem rynsztoków. Do tego dochodzi to, co zostawiają po sobie wszystkie włóczące się po ulicach zwierzęta i ludzie. Wszystko to daje drażniąca nozdrza mieszaninę, która zostaje na długo. Indiami pachną moje jeszcze niewyprane koszule, kupione i spodnie, ale nie potrwa to długo, gdy do akcji wkroczy M.
Indie na pewno nie pozostawiają człowieka, który tam gościł obojętnym. Coś zostaje w głowie, w sercu, w duszy i nie jest to tylko zachłyśnięcie się egzotyką i orientem.