Czuję się trochę jak wind catcher i to dosłownie, choć w moim przypadku ścigam huragany. Huragan Sandy zaatakował Nowy Jork na 3 dni przed naszym przylotem do Stanów, pustosząc i dotkliwie paraliżując życie mieszkańców Wschodniego Wybrzeża.
Zastanawialiśmy się nawet czy by nie odwołać wyjazdu i polecieć gdzieś indziej, w końcu Nowy Jork nie zniknie ani nigdzie nie ucieknie. Po tym, gdy sytuacja się unormowała a linie lotnicze i hotel potwierdziły, że najgorsze minęło, spakowaliśmy walizki i w środę rano polecieliśmy na kilka dni za Ocean. Trochę na wyrost zapakowaliśmy same lżejsze ubrania, ponieważ po przylocie do NYC przywitał nas złowieszczy lodowaty deszcz i śnieg a temperatura spadła do 3 stopni.
Pokonując pieszo krótki odcinek z Grand Central Terminal do naszego hotelu na 48 i Lexington przemokliśmy do suchej nitki, M miał minę jak chmura gradowa i myślałem, że zabije mnie swoim wzrokiem. Na dodatek w pokoju było zimno jak cholera, bo jakiś idiota zostawił nam włączoną klimatyzację. Ostatecznie nic nam nie było, ale później musieliśmy unikać picia zimnych napojów bez lodu a ten kto bywa w Stanach wie, że to wcale nie takie proste zadanie bo kostki lodu wrzucają tam do wszystkiego. Jeszcze tego samego wieczoru wyszliśmy na krótko pokręcić się bez celu po Madison i 5. Alei, ale było tak kurewsko zimno, siorbał deszcz ze śniegiem, które trzeba było nieustannie skrobać z okularów, że ostatecznie poddaliśmy się i wróciliśmy do hotelu po drodze zaopatrując M. w pluszową czapkę a la Rusek z Syberii, którą to M. zakupił w jednym z magazynów. Zupełnie nie dało się chodzić po centrum przez te kilka dni, grymasiliśmy z powodu zimnego wiatru zwłaszcza rano, ale w ciągu dnia zawsze robiło się ładniej i cieplej.
W czwartek było o niebo lepiej, obudziliśmy się o 5 nad ranem i wyglądając przez okno ujrzeliśmy grubą pokrywę świeżego białego puchu pokrywającego parapety i gzymsy wszystkich okolicznych budynków. Pierwszy raz widziałem śnieg i zimę w Ameryce. Następne poranki były do siebie podobne – bardzo zimne, tylko śnieg zniknął za sprawą sprawnie działających służb porządkowych. Zabrałem M. do Central Parku po drodze zahaczając o typowo amerykański bar śniadaniowy serwujący omlety.
M przegonił mnie przez Metropolitan Musem of Art. by przez bite 3 godziny oglądać co Amerykanom udało się wywieźć z Europy Azji i Afryki, potem przez Guggenheima by na koniec odkryć salon Jonathana Adlera… M. wypatrzył w jednym z odcinków Will i Grace oryginalną i kultową lampę, która tak strasznie mu się spodobała, że zapragnął identycznej dla nas do naszego salonu. W galerii w Londynie jej nie sprzedawali, więc wydawało mu się, że oto nadarzyła mu się jedyna w swoim rodzaju okazja…
Problem był tylko jeden: lampa była całkiem spora, więc do samolotu byśmy jej nie dali rady wnieść a wysłanie jej kurierem do Szwajcarii kosztowało więcej niż ona sama. Widząc niesamowitą determinacje w jego oczach musiałem użyć wszystkich swoich talentów by spokojnie i rzeczowo przekonać go, że to nie jest dobry pomysł (w myślach biłem się żeby przypadkiem głośno nie powiedzieć poroniony). Na szczęście mili, uczynni i cierpliwie obsługujący nas przyznali nam rację, że wysyłanie lampy Fedexem to spory wydatek. M ostatecznie przyjął ten argument i pogodził się, że owej lampy tym razem nie kupi, ale w niczym nie powstrzymało go to przed wykupieniem polowy sklepu. I tak wracaliśmy z pościelą, narzutami, poszewkami, wazami, świecznikami, makatkami, dzbankami i piersiówką, która dostałem w prezencie za to, że byłem dzielny i na niego nie krzyczałem. Przy takim kliencie jak M nie dziwne, że obsługa skakała wokół nas jak zające próbując dopieścić nas z w każdy możliwy sposób – brakowało tylko jednego do pełnego wachlarzu i usług…
M szybko zakochał się w atmosferze Manhattanu, poczuł się niczym ryba w wodzie przepędzając mnie przez wszystkie markowe butiki i choć wcale nie planowałem robić jakichkolwiek zakupów obkupiłem się w nowe szmaty, kurtki, buty by na koniec w Soho spontanicznie nabyć unikatową rzeźbę Cec LePage. Od łażenia po Soho, East Village i Central Park nie czuliśmy nóg, ale było warto, bo M był wniebowzięty.
Codziennie pokonywaliśmy trasę z Times Square do Central Parku albo Soho i miałem momenty, że chciałem nastukać M za determinacje, z jaką pieszo eksplorował zakątki Wielkiego Jabłka. Ostatecznie pomysłu zakupu lampy nie udało mi się wybić M z głowy, dlatego na wiosnę zapowiedział mi już wielki powrót.
Cztery dni w Nowym Jorki i trzy wieczory spędzone na Broadwayu.
Wyciągnąłem M na Evitę, Mary Poppins i Mamma Mia. Dzięki temu, że bilety kupowaliśmy w ostatniej chwili tuż przed spektaklem udało się nam nabyć miejsca premium w cenie zwykłych. Miejsca w drugim rzędzie pozwalają zobaczyć każdy pieprzyk i siniak na ciele aktorów, zniekształcone interwencją chirurgiczną twarze aktorek, cellulit, krople potu spływające po czole, poobgryzane paznokcie albo niepokojące brązowe plamy na kostiumie w okolicy krocza, no i jeszcze intensywny, duszący zapach dymu przy efektach specjalnych..
Ricky Martin z bardzo bliska przyprawie o palpitacje serce i choć fanem jego piosnek nigdy nie byłem to ciacho z niego apetyczne. Przypomniałem sobie na nowo to dawno zapomniane uczucie, gdy byłem jeszcze niewinnym nastolatkiem…
W niedzielę po południu wróciliśmy do Szwajcarii skąd ja od razu przesiadłem się na samolot do Stambułu by stamtąd zaraz polecieć do Gdańska i spotkać się z ojcem…
A propos mądrości życiowych i sedna relacji męsko – męskich: Każda ”dama”, ma cenę. Trzeba po prostu pytać, a nie czaić się z kwiatami…
NY to nasze najwieksze marzenie od lat…. Zazdroscimy bardzo mocno i dziekujemy za mozliwosc zobaczenia tak wspanialych zdjec. I czekamy na wiecej, wszystko co o NY pochloniemy w sekunde!:))
Pozdrawiamy i zapraszamy na naszego bloga:)
K&P
http://ka-vox.blog.pl/