W całej północnej i centralnej Europie pełno śniegu, samoloty nie odlatują o czasie, lotniska są zamykane a mnie coś trafia, bo nie dość że muszę do końca przyszłego tygodnia zamknąć kilka projektów to jeszcze nieustająco zwala mi się dodatkowa robota w postaci wylewających swoje żale tabunów uziemionych pracowników, reagujących niezadowoleniem a czasem wręcz wielkopańskim fochem na złe warunki atmosferyczne i niemożliwość wyjazdu w zaplanowaną służbową podróż. Tak jakbym to ja im ten cały śnieg sprowadził…
W sobotę udało nam się z M wylecieć na weekend do Rzymu. Nie mieliśmy żadnego opóźnienia, ale w drodze powrotnej do Zurichu M utknął na Fiumicino na dodatkowe parę godzin, podczas gdy ja nieświadomy niczego leciałem już do Stambułu.
Rzym powitał nas mroźnym i wilgotnym powietrzem, na które nie byłem przygotowany. Utknęliśmy w tłumie oczekujących przejazdu Ratzingera z okazji Immacolaty i pierwszy raz słyszałem na własne uszy jak mieszkańcy Wiecznego Miasta klną na zablokowane ulice w centrum, masy turystów okupujących i blokujących chodniki oraz chaos spowodowany świętem religijnym. Choć Katolik ze mnie mierny to na widok batmobilu z papą w środku ucieszyłem się pstrykając pamiątkową fotkę. Marzłem i kląłem pod nosem stojąc wieczorem na mrozie, gdy rodzina M i ich znajomi nie potrafili określić się, dokąd idziemy i w czy w ogóle chcą iść z nami na wspólną kolacje. Zupełnie nie przeszkadzało mi, co sobie o mnie myśleli, kiedy rzucałem w ich stronę gromy. Nie miałem w planie w ogóle niczego nowego kupować, ale jak Rzym i Via Condotti ze sklepami luksusowych marek to pokusa była silniejsza. Patrząc na swoją znoszoną starą teczkę i popruty zdeformowany portfel nie zastanawiałem się długo natrafiając na idealnie prezentujące się na sklepowych ladach odpowiedniki Bvalgari i Prady naturalnie po okazyjnej świątecznej cenie. Przekleństwo plastiku…
M w ogóle się nie hamował i wyszedł z nowymi butami i kurtką, która obojgu wpadła nam w oko i którą nota bene dostał ode mnie w prezencie, bo w przypływie radości nie potrafię nie dzielić z bliskimi….
W niedzielę zanim dotarliśmy do Trastevere M zabrał mnie na bazar Porta Portese, na którym kolorowi emigranci sprzedawali wszelkiej maści podróbki znanych marek. Wśród całej tej atmosfery odpustowej jarmarcznej sieczki, budek z kebabem, byle jak rozrzuconych toreb, spodni, szalików, czapek, butów i różnorakich akcesoriów przechadzali się rdzenni, wyelegantowani Włosi i otworzyło mi to oczy, że ten zawsze gustownie ubrany naród też czasem oszukuje, robiąc tam zakupy…
Mogłoby się wydawać, że po ponad 5 latach wspólnego życia pod wspólnym dachem z Włochem i obcowania z jego kulturą na co dzień, wiem o włoskiej naturze już wszystko. Utrzymywane pozorów, płytkość znajomości i przesadne dbanie o wygląd to znak rozpoznawczy wielu Włochów, to że stałem się większym materialistą i zacząłem robić zakupy w drogich butikach, zwracać uwagę na metki i cały ten splendor to głównie zasługa (wina?) M, jedyne czego we mnie nie zmienił to umiejętności opowiadania o zwykłych pierdołach z tak ogromną pasją jakby co najmniej opisywał arcydzieło światowego dziedzictwa kulturowego a M jest w tym wciąż nie do pokonania: o pizzy albo parzeniu herbaty opowiada używając bardzo wyszukanych wyrażeń, że popadam przy nim w kompleksy.
Po raz ostatni w tym roku poleciałem zrobić szkolenie do Stambułu. Pierwszy raz mieszkałem w azjatyckiej części miasta i bardzo miło się rozczarowałem, że choć to typowa sypialnia wielkiej metropolii pełna domów, apartamentowców, rezydencji, hoteli i biur to życie nocne trwa tam do późnych godzin nocnych. Kolega zabrał nas w okolice Bagdat Caddesi, którą nazwał pieszczotliwie turecką Champs-Élysées.
Lubię wracać do Stambułu i pracować z Turkami. W ciągu 3 dni poznałem kilkanaście nowych osób i wszyscy chodzili uśmiechnięci, każdy wydawał się przyjazny i naturalnie miło usposobiony zawsze chętny do pomocy albo otwartej dyskusji nawet na mało przyjemne czasem tematy biznesowe. Po mimo bariery językowej i słabej znajomości angielskiego z nieukrywaną radością przyjęli pomoc w postaci tłumacza, na którego pomoc mogliśmy liczyć, gdy ręce i nogi zawodziły albo, gdy ktoś wstydził się próbować mówić po angielsku… A że Turcy w ogóle wyglądają bosko to byłem bardzo cierpliwy, choć każde spotkanie trwało dwa razy dłużej niż zwykle tonie potrafiłem mieć im za to za złe, bo braki językowe nadrabiali uśmiechem i kruczoczarnymi włosami włochatymi rękami i masywnymi torsami. Czasem bałem się wstawać zza stołu, żeby nie zobaczyli jak bardzo się cieszyłem na ich widok…
Archiwum
Tagi
- amore
- Anglia
- Argentyna
- Australia
- Austria
- Azerbejdżan
- Bahama
- Bahrajn
- Bali
- Brazylia
- Chile
- Chiny
- Chorwacja
- Ekwador
- emigracja
- Estonia
- Fidżi
- Filipiny
- Finlandia
- Francja
- GH
- Gruzja
- Hawaje
- Hiszpania
- Holandia
- Hongkong
- Indie
- Iran
- Irlandia
- Islandia
- Japonia
- Kanada
- Karaiby
- Katar
- Kazachstan
- Kolumbia
- Laos
- Malezja
- Malta
- Maskareny
- Mauritius
- Mądrości
- Nepal
- Niemcy
- Nowa Zelandia
- Oman
- Palau
- Panama
- Peru
- podróże
- Polinezja
- praca
- RTW
- Rumunia
- Serbia
- Seszele
- Singapur
- St. Maarten
- studia
- Szwajcaria
- Szwecja
- Tahiti
- Tajlandia
- tanzania
- Turcja
- USA
- Warszawa
- Wietnam
- Wrocław
- Wyspy Cooka
- włochy
- Zanzibar
- ZEA
- związek
- Łotwa
A o tych Turkach to chyba piszesz specjalnie, żeby zrobić mi na złość? 🙂 A, i jeszcze jedno – chyba trochę znam się na ludziach i gdybyś był AŻ takim materialistą, jak piszesz, nie chciałbym Cię znać. Czyli nie jesteś. Prawda? Czy to ważne. Ludzie to pozory, pozory to ludzie. Każdy jest tym, kim chce. A o torsach to już nic nie pisz albo przywieź jakiegoś do PL. 🙂 Gdzie jest tors nie-turecki? 😛
na zlosc? nie! raczej ku przestrodze ze latwo tam mozna glowe stracic albo obudzic sie z glowa wtulona w cudzy tors…