Niesamowite, ale ruch w Hanoi nie zamiera nawet o 4 nad ranem, w pewnym momencie nasze auto musiało się zatrzymać przed tłumem blokujących drogę przejazdu kupców i sprzedawców z pobliskiego bazaru, po czym bardzo powoli zaczęliśmy się przebijać między ludźmi, motocyklami, wózkami z ptactwem i warzywami oraz bezmiarem wiklinowych koszy.
Kilka minut po 5 rano byliśmy na lotnisku. Bardzo wczesny lot nie napawał mnie radością, ale 1,5 godziny drogi samolotem pozwoliło nam odespać stracone kilka godzin snu. Było mi trochę szkoda zasypiać zwłaszcza, że męska obsługa w Vietnam Airlines chętnie rozdawała uśmiechy i przyciągała uwagę egzotyczną urodą nasuwając uzasadnione dwojakie skojarzenia…
W samolocie najliczniejszą grupę turystów stanowiły zorganizowane grupy rowerowych wycieczek Amerykanów i Francuzów, którzy zaraz po wylądowaniu jeden po drugim wyskakiwali z długich spodni odkrywając zwykle białe mniej lub bardziej owłosione łydki i wskakując w mocno przylegające do ciała krótkie spodenki. Razem z M patrzyliśmy na nich z lekką pogardą i niesmakiem mierząc ich własną miarą, bo obojgu nam daleko jest do pedałowania w pieluchomajtkach w 30 stopniowym upale z plecakiem na plecach…
Przed przyjazdem tutaj moja cała wiedza o Wietnamie ograniczała się do nazwy stolicy – Hanoi, Sajgonu, Hue i zatoki Ha Long.
Położone nad perfumowa rzeką Hue to miasto, dla którego chciałem zobaczyć Wietnam, wiedziałem o nim tylko tyle, że jest dawną stolicą Wietnamu, a także francuską kolonią i że jest niesamowicie piękne. Jego największą atrakcją jest Cesarska Cytadela, dawna siedziba władców Hue, duży kompleks budynków z pałacem cesarskim, zakazanym miastem, murami, bramami, świątyniami, sklepami, muzami i galeriami.
O wiele bardziej ciekawsze są położone tuż pod miastem grobowce cesarzy, które stanowią przykład wietnamskiej architektury buddyjskiej.
Jak dla mnie Hue jest niesamowite, malownicze, spokojne i zupełnie inne od zgiełku ulic Hanoi, gdzie oczy trzeba było mieć ciągle dokoła głowy, żyje się tutaj jakby wolniej i ruch samochodowy wydaje się być lepiej zorganizowany, istnieją światła uliczne i auta zatrzymują się przy przejściu dla pieszych, przez co przechodzenie na drugą stronę ulicy nie jest wyczynem ekstremalnym.
Zakończył nas przewodnik, który okazał się być z „rodziny” wspominając z sentymentem, co jakiś czas swoją utraconą miłość z Francji.
Po mimo deszczu przyjemnie odkrywało się to miasto i jego atrakcje, praktycznie wszędzie byliśmy jedynymi zwiedzającymi, co była niesamowitą zaletą. Deszcz i mgła, które spowiły te miejsce dodawały im aury tajemniczości.
Podczas obiadu w malowniczo położonej restauracji Mok Vien M wpadły w oko…. talerze, w których podawano dania i zmusił mnie wypytać właściciela gdzie dokładnie je kupił i czy mógłby je od niego odkupić… bo to jest właśnie M – wchodzi do restauracji i od razu chce kupować talerze, meble, krzesła, makatki, serwetki i lampy…
Ostatni wieczór przed wyjazdem do Hoi An spędziliśmy w La Carambole. A propos jedzenia – będąc bardzo głodnym przełamałem swój wewnętrzny opór oraz obrzydzenie i w hotelowej restauracji spróbowałem na kolacje żabich udek, grillowanego mięsa strusia oraz nadziewanych farszem ślimaków. Naturalnie przeżyłem tę ucztę i teraz jakby rozochocony poluję na mięso psa oraz grillowane chrząszcze albo larwy robali.
W Hue wybraliśmy się do hotelowego spa (albo raczej gabinetu masażu, który miał za spa uchodzić), w którym podczas tajskiego masażu miałem straszne obawy, że tęga Wietnamka wykonująca mi zabieg wejdzie na mnie swym zwalistym cielskiem, unieruchomi mi głowę swoimi wielkimi jak kokosy cycami a na koniec masażu zmiażdży mi nimi twarz wykonując finałową niespodziankę…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.