Po dwóch tygodniach ciągłego przemieszczania się z miejsca na miejsce i dość intensywnego programu zwiedzania wszystkie muzea, pałace, świątynie, muzea, posągi buddy zaczęły jakby zlewać się w jedno. Był to znak, że nastąpiło zmęczenie doznaniami i nie byliśmy wstanie chłonąć więcej nowych atrakcji a nadszedł czas wziąć sobie urlop od urlopu i zaszyć się gdzieś na kilka dni na plaży pod palmami. Nie przypuszczałem, że można zmęczyć się poznawaniem nowych miejsc, ale to doświadczenie zweryfikowało nasze plany, okazało się, że wszystko ma swoje granice. Z Ho Chi Minh najbliżej było na Phu Qouc – wyspę oddaloną zaledwie 30min krótkiego lotu. Z lotniska odebrał nas hotelowy shuttle, którym zostaliśmy przewiezieni do miejsca gdzie mieliśmy spędzić następne kilka dni.
Accor stworzył swój ośrodek z dala od jakiegokolwiek zgiełku, w otoczeniu pięknego, bujnego ogrodu poprzecinanego krętymi ścieżkami, wśród których wkomponował równie pięknie prezentujące się wille i budynki utrzymane w kolonialnym stylu. Na wyspie, prócz hoteli nie ma nic, ale ośrodek oferował wszystko, co potrzebne było nam do błogiego wypoczynku. Zamieszkaliśmy w bungalowie z tarasem, w hotelu natknęliśmy się na Rosjan i Polaków, choć najwięcej było Francuzów i Niemców.
Wyspa okazała się wymarzonym miejscem na bezczynne wakacje, bo nie było tam nic, co uzasadniałoby konieczność wyjścia poza bramy luksusowego resortu. Nawet nasza część plaży okazała się najładniejsza, najczystsza i najbardziej zadbana, z leżakami, parasolami, czystym piaskiem, wypożyczalnią sprzętu do sportów wodnych i bezszelestnie krzątającą się wokół obsługą gotową spełnić niemal każdą zachciankę. Nasze były przeważnie dość skromne: zimne piwo albo kolorowe koktajle…
Drugiego dnia błogiego lenistwa niebo od rana pozostawało zachmurzone, choć temperatura utrzymywała się niezmiennie na poziomie niemal 33 kresek. Skoro nie widziałem słońca, postanowiłem w ogóle nie otwierać parasola ani nawet smarować się kremem, za co odpokutowywałem następne kilka dni – spaliłem sobie głowę, kark plecy i nogi tak, że nie mogłem w nocy spać a M musiał łagodzić bolące miejsca zimnymi okładami.
Odkąd zaczęła się nasza wyprawa nie potrafię przespać całej nocy, wciąż zdarza mi budzić się w środku nocy i nie spać do rana, nie chce faszerować się chemią, ale bezsenność zaczyna dawać mi doskwierać.
W wieczór przed wyjazdem zostaliśmy zaproszeni na kolacje na plaży, obsługa wniosła nam pięknie nakryty stolik i dwa krzesła, a potem przy zachodzie słońca mogliśmy smakować lokalnych specjałów, głównie owoców morza i rozkosznie brodzić bosymi stopami w ciepłym piasku. Tamten wieczór był jednym z najbardziej romantycznych wieczorów, jakie spędziliśmy razem.