Na jeden dzień wróciliśmy do HSMC, by następnego rano wyruszyć w dalszą drogę do Can Tho i delty rzeki Mekong. Atrakcją samą w sobie było towarzystwo naszego lokalnego przewodnika na widok, którego zapewne nie jednej pannie szybciej zabiło serce a innym krew spłynęła w dolne części ciała. Przepływając przez wąskie kanały rzeki słuchaliśmy jego bardzo przerażających historii o spadających z drzew żmijach atakujących znienacka swoje ofiary, ale stan naszej fascynacji i zapatrzenia odebrał nam chyba strach.
Po drodze zatrzymywaliśmy się w małych, zabitych dechami (słomą?)wioskach skąd łódkami płynęliśmy dalej, w bardziej niedostępne rejony ujścia rzeki podziwiać trudne życie lokalnej ludności, oglądać plantacje kokosów, ryżu i farmy krokodyli. Podczas jednej takiej przejażdżki statkiem po rzece M wziął udział w przyspieszonym kursie gotowania. Kuchnia wietnamska jest naszym odkryciem, im więcej próbujmy tutejszych lokalnych specjałów tym więcej odkrywamy nowych smaków i tym bardziej nie możemy doczekać się przeniesienia niektórych potraw do naszego domowego menu. W drodze do Can Tho widzieliśmy, co prawda stragany oferujące np. grillowane szczury, ale na razie do tego ekstremalnego specjału nie potrafię się przekonać.
Can Tho to małe, zapyziałe, malaryczne miasteczko, bliższe określenia syf malaria i korniki… Bliskość rzeki sprawiała, że w nocy nie mogliśmy odpędzić się od hordy komarów a regularne spryskiwanie się repelentem na niewiele się zdawało. Rankiem popłynęliśmy zobaczyć targ wodny, na którym sprzedaje się owoce, warzywa i inne produkty. Wszystko wydawało się egzotyczne i oderwane od codzienności, któąa znamy z Europy. Mówi się, że w przeciwieństwie do tego z Bangkoku ten targ jest prawdziwy i niestworzony pod turystów.
A w nocy spać jak nie mogłem tak dalej nie mogę.