W Polsce deficyt słońca, z okazji Wielkanocy dzieci lepią śniegowe zające a niektórzy wyjeżdżają w góry na narty, bo dokoła panują iście narciarskie warunki. I dobrze, że nie pojechałem do domu w te święta, pewnie utknąłbym w drodze, na którymś z zasypanych śniegiem lotnisk i stracił cały świąteczny dobry humor koczując na zatłoczonym terminalu wśród podobnych sobie ofiar, zamiast mniej lub bardziej cieszyć się atmosferą przebywania w tym czasie z rodziną. W czasie gdy oni wsuwali żurki, mazurki i inne pisanki oboje z K pałaszowaliśmy głównie owoce morza aż trzęsły się nam uszy wlewając pry tym w siebie mnóstwo czerwonego wina i przy okazji prażąc się w ciepłym słońcu na Waterfront.
W RPA ciepło, w Kapsztadzie ponad 20 stopni, choć w dniu naszego przyjazdu padało. Pierwsze wrażenie to brak krzykliwych kolorowych reklam, niesamowite pustki na ulicach, wieczorami trudno zobaczyć kogoś przechadzającego się po Cape Town chyba, że komuś życie niemiłe. 3 dni wystarczyły, by to miasto odczarowało się dla mnie zupełnie, nie rozumiem fascynacji tym miejscem. Na co mi piękny i okazały dom czy apartament z widokiem na ocean, jeśli wokół domu stawiam olbrzymi mur i szpikuje go alarmami, kamerami i drutami kolczastymi – dobrowolnie daje zamknąć się w getcie. Widoki i pejzaże dokoła rzeczywiście piękne, olbrzymie, piaszczyste wydmy w zależności od pory dnia mieniące się rożnymi odcieniami, ale co z tego, jeśli wieczorne spacery po plaży nie należą do zwyczajów wśród lokalnych mieszkańców ze względu na wysoką przestępczość. Oprócz samego zagrożenia ze strony innego homo sapiens mieszkańcom grożą dodatkowo dzikie zwierzęta, które chętnie nawiedzają domy siejąc przy tym dewastacje i spustoszenie.
Spaliśmy w Westinie w pobliżu CTICC skąd dogodnym hotelowym busem dojeżdżaliśmy do Waterfront i jego atrakcji.
Prace w usługach wykonują Czarni tzn. Afroamerykanie. Przyzwyczajony do europejskiego standardu usług drażnił mnie afrykański luz, który posiada niejednoznaczne określenia na wykonanie czegoś w bliżej nieokreślonym czasie “zaraz”.
Kapsztad wydał się pełen gejów. Podczas śniadań liczyliśmy tylko wchodzące pary i zwykle dochodziliśmy do 8-10 nie licząc rzeszy wymuskanych stewardów z Lufthansy, mającej podpisaną umowę z tym hotelem, ale najbardziej było to widać w jacuzzi na 19 piętrze. Z basenu korzystaliśmy regularnie i podczas każdej naszej wizyty w bąbelkach maczaliśmy się my i co najmniej 2 inne homo pary, które beztrosko miziały się nad jak i pewnie pod spienioną wodą. Samantha z Sex and the City powiedziałaby: co za pierdolona Arka Noego – same pary.
K fantazjowała na temat dumnie przechadzających się obok niej smakowitych osobników płci męskiej, po czym ja zdawałem jej szczegółową relacje z dodatkowych oględzin przeprowadzanych ukradkiem w męskiej szatni, do której ze zrozumiałych powodów miała ograniczony dostęp. Czułem się jak napalony nastolatek podglądając innych i zaspakajając ciekawość czy uchodzący za macho samczyk ma wciąż tę samą pewność siebie gdy stoi już bez spodenek.
Odwiedziliśmy Cape Point i Przylądek Dobrej Nadziei uwieczniając obie chwile na zdjęciach. Wiało niesamowicie, że trudno było utrzymać aparat i równowagę. Byłem świadkiem jak kilka osób przewróciło się pod naporem silniejszego podmuchu. Niestety nie udało nam się wjechać na Górę Stołową – z powodu złych warunków atmosferycznych nieczynna była kolejka.
Odwiedziliśmy Stellenbosch położone 50km od Kapsztadu a produkty lokalnych winiarni mocno przypadły nam do gustu.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.