O 3 rano wyjechaliśmy w kierunku regionu Ica. Droga do Nazca część Pan-American Highway wiedzie przez kosmiczne krajobrazy: z jednej strony ocean, z drugiej wysokie, pokryte mgłą góry, wszystko martwe, jałowe, bez drzew, skaliste, piaszczyste albo żwirowate – totalne pustkowie. Mijaliśmy miejscowości widma, bez śladu żywej duszy, a zamieszkałe wydawały się przygnebiające: parterowa zabudowa, przaśne budynki z wystającymi elementami zbrojenia na dachach, bardziej to wszystko przypominało ruinę niż skończone budowle.
Nazca żyje z turystów i lotów awionetkami nad płaskowyżem. Z wyprzedzeniem wykupiłem nam taki 30minutowy przelot. Za radą Brana – naszego przewodnika i kierowcy – nie jedliśmy tego dnia śniadania (prócz dwóch małych suchych bulek) a było to dość ważne, o czym przekonaliśmy się później lecąc naszą awionetką i podziwiając jedną panią, która uzewnętrzniała się bite pól godziny i rzygala jak kot prezentując wszystkim współpasażerom całą zawartość swojego żołądka. Miałem wrażenie, że linia obsługująca nasz lot zrobiła to specjalnie i wyposażyła pasażerów w bardzo przezroczyste woreczki. Unoszący się fetor wymiocin nie był wstanie jednak odwrócić naszej uwagi od głównej atrakcji tego miejsca, czyli kilkunastu tajemniczych rysunków geoglifów przedstawiających zwierzęce, roślinne i geometryczne kształty, których w rzeczywistości na całym obszarze płaskowyżu są tam setki. W dzieciństwie zaczytywałem się w książkach von Daenikena, teraz mieszkam w Szwajcarii skąd pochodzi autor – czułem, więc dziwną bliskość z tym miejscem.
W samym Nazca niewiele jest robienia. W jednej z lokalnych jadłodajni zjedliśmy obowiązkowo kurczaka, popijając go Cusquenią i spotkaliśmy podróżujących Polaków. Dla Peruwiańczyków kurczaki to główne źródło pożywienia, oprócz świnek morskich rzecz jasna.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.