Zerwałem się z łóżka przed 4 rano, bo przypomnieli sobie o mnie nagle w pracy a tylko ja potrafiłem zrobić to od początku do końca. Niby jestem na urlopie i powinno mnie to walić co dzieje się w biurze, ale właśnie w takich sytuacjach odzywa się we mnie moja polskość męczeńska, poczucie odpowiedzialności i chęć niesienia pomocy, bo przecież sowicie płacą mi za właśnie takiego rodzaju niedogodności podczas urlopu…
M tego nie rozumie i śmieje się ze mnie pracoholika za każdym razem gdy w jakimś egzotycznym miejscu widzi mnie z laptopem podłączonym do sieci puszczającego przelewy.
Od 3 dni nie piliśmy porządnej kawy z ekspresu. Zalewajki które tu podają nie da się pic, cappuccino ma smak rozpuszczalnej czekoladopodobnej mokate cappuccino jaka serwowano w Polsce w latach 90, espresso to l’aqua sporca i smakuje ohydnie.
Dwugodzinny lot z Santiago do Calamy minął bez przeszkód. Latanie chilijskim LANem to przyjemność. Na lotnisku czekał już na nas mały grubiutki nieuczesany starszy pan, który wraz z grupa 4 podróżujących Włochów zabrał nas do hotelu w San Pedro.
Przydaje się znajomość włoskiego bo mało kto mówi tu po angielsku, zwykle jest to span-english albo próbuję zgadywać co do mnie mówią i odpowiadam po włosku. M bardzo przypadł do gustu taki sposób porozumiewania się choć czasem robi to nieudolnie i jest zabawnie: gruezi ciao – dzień dobry, me auch – ja tez, la puenta per favore – rachunek poproszę.
Mieszkamy w czymś co przypomina wolnostojący drewniany kamping z czasów mojego dzieciństwa i wakacyjnych wyjazdów nad jezioro do Rudna czy Lubiatowa, tyle ze mamy bieżącą wodę i toaletę. Jest zimno a grzejnik popierduje kilka minut zanim się rozgrzeje na dobre, to samo z ciepłą woda w kranie. Amore zapytał mnie wprost czy nie było lepszych hoteli w tym zapyziałym miejscu, ale Hiltonów ani Four Seasons jeszcze tu nie postawiono wiec przez następne 4 dni będzie skazany ćwiczyć swój charakter.
Pisco sour pomaga nam zwalczyć zły humor związany z niewygodami pobytu w rejonie Atacamy i osobiście nie narzekam. M potrzebuje więcej tego alkoholu żeby się wyluzować i przestać zawracać sobie głowę szczegółami. I tak dokonał niesamowitego postępu w dziedzinie ubierania się na wyjazd: kiedyś były eleganckie drogie białe wykonane z delikatnych materiałów zwiewne stroje przeto nie nadające się na wyjazdy w trudno dostępne tereny a wczoraj: bojówki (choć bordowe), wysokie buty trapery (choć z żółtymi sznurowadłami) wygodny t-shirt, czapka z daszkiem i butelka wody.
Widoki znad Doliny Księżycowej zapierają dech w piersi, przestrzenie są tutaj niesamowite a ziemia mieni się kolorami barw od odbijających się w pełnym słońcu kryształków soli. Z dzieciństwa pamiętam Trze Marie, z których 6 lat temu zostały już tylko dwie po tym jak jakiś Argentyńczyk zapragnął wspiąć się na jedna z nich.
Ciekawostka jest Argentyńczycy uważani są w Ameryce za straszliwych ignorantów, nasz przewodnik Juan nazwał ich Francuzami Ameryki…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.